Matematyka kopciuszka

Anna Hopfer-Wola

publikacja 04.06.2012 08:10

Dziećmi porzuconymi przez rodziców byli m.in.: Coco Chanel, Steve Jobs, Seal, Marylin Monroe.

Marilyn Monroe Cea. / CC 2.0 Marilyn Monroe

Zacznę od mojego ostatniego, przypadkowego, odkrycia. Znalazłam takie eleganckie miejsce w Warszawie, gdzie spotyka się plejada osób z pierwszych stron kolorowych czasopism. Piękne i jasne wnętrze, marmurowe schody, a na nich czerwony dywan, ciepłe, dyskretne i korzystne dla cery światło, zapach świeżej kawy i trwałych, mocnych piżmowych perfum. Świece, kandelabry, meble a’la Ludwik, lustra na zamówienie, okna jak w pałacu, zasłony w cenie, której nie chcę znać, gałki do drzwi z kryształkami Svarowskiego. Pracujący tam ludzie poruszali się z gracją jak w tańcu, wtapiając się w tło, by niczym nie przeszkadzać w harmonii zmysłów, jaka ma ogarnąć klienta zaraz po przekroczeniu magicznego progu.

A mimo wszystko trudno tu o relaks. Kłębią się tu dramaty i całkiem poważne scysje o odcień, o szampon, o krem, co miał działać, a nie działa… Siedzę sobie jak Kopciuszek na balu próżności tuż po dwunastej, kiedy moja kareta i sukienka zamieniły się w dynię, i przyglądam się dyskretnie klientom. Moje ulubione zajęcie – obserwowanie ludzi. Obok mojej nogi stoi damska torebka. Tuż za nią śliczny bucik wieńczący zgrabną łydkę. To po lewej. Po prawej nie gorzej. Wprawdzie kozak, ale z cielaczka i marynarka z kaszmiru. Biżuteria Bulgari (nie mylić z Bułgarią) i piękne zadbane dłonie. Raj dla mojego oka. Pełen odlot.

Z chmur woła mnie ziemia. Mam pewien defekt, jak zdefiniował to mój elitarny kolega, taki kalkulator, który nie pozwala mi się unieść. „Wiesz Hopfer, to twoje nieszczęsne przeliczanie, takie konkretne, beznadziejne, przyziemne. Jak kamień u nogi, już prawie się unosisz, a on cię ciągnie w dół.” I liczę. Torebka, w przybliżeniu wartość przełożenia i ocieplenia dachu. Buciki, dwie średnie krajowe. Kozaczki też, tyle że nie para a jeden. Dłonie, to pełne tankowanie małego samochodu. Biżuterię pominę.

A liczę przez pryzmat ich życia, przez ich potrzeby. Co można by zrobić, gdyby się dysponowało takimi sumami? Liczę i dzielę przez Monikę, Musza, Juzka, trzy Przepiórki, Krystiana i jego młodszego brata, Adama, Królika i innych. Nie mogą wyjść mi z głowy. Próbowałam tyle razy i nic.

Nie mogę przestać myśleć o tym, że Juzka trzymano w budzie dla psa, gdy był niegrzeczny. Niegrzeczny był, gdy domagał się jedzenia lub uwagi. Teraz ma siedem lat.

Monika przybiegała zawsze wtedy, gdy mama była pijana i przychodził wujek. Siedziałyśmy sobie razem, bawiłyśmy lalkami, moja mama obcinała jej paznokcie, czasem się u nas kąpała i wychodziła od stóp do głów w moich rzeczach. Odprowadzał ją mój tata, sprawdzając czy już można. Dwa lata później była w domu dziecka.

Musza znalazłam sama. Przytulił się i został.

Krystian z bratem mieszkali z mamą, która przez dwa lata ukrywała mordercę, ściganego listem gończym. Mało mówią, w ich domu działy się sceny jak z opisu piekła według Dantego. Kto ich weźmie razem? Rodzeństwa się nie rozdziela. Krystian to zdolny i bystry chłopiec, brat jest opóźniony.

Królik z kolei przychodziła do nas do domu, pukała i za dwa złote gotowa była zrobić cokolwiek. Wynieść śmieci, „co tam pani chce”, mówiła. Cierpłam na samą myśl, co by było, gdyby raz zapukała nie tam, gdzie trzeba. Przychodziła prawie dwa lata, sama lub z dwuletnią siostrą, przez pół miasta, bez wózka. Jadła, piła, rozmawiałyśmy. Taka obiadkowa Gieniusia, jak z powieści Małgorzaty Musierowicz. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, zmazałam jej perfidne ciemne kreski z trzynastoletnich oczu, ale i tak czułam, że skończy się źle. Nie widziałam jej ponad trzy lata. Podczas ostatnich wakacji, kiedy całą rodziną szliśmy beztrosko uśmiechnięci od ucha do ucha na spacer, coś tam sobie gawędząc, ofukując rozbrykane pociechy, z bramy kamienicy w najgorszej dzielnicy miasta, uśmiechnęła się nieśmiało zapuchnięta od płaczu, bezzębna twarz osiemnastolatki z malutkim dzieckiem na ręku. Królik, nasz Królik! „Dwa Króliki” – trafnie zauważył mój mąż.

Przepiórki są w pogotowiu opiekuńczym. Ojciec zmarł, matka też, na progu własnego mieszkania z czterema promilami we krwi. Dzieci wciągnęły trupa do domu i poszły na policję. Przepiórek też nikt nie chce, dwaj bracia i siostra. Bracia są nastolatkami, grzeczni, układni, chodzą do szkoły. Dosiedzą do usamodzielnienia jak nic. Ale siostra ma dopiero siedem lat, wygląda jak Pippi, ma dwa rude warkocze i potwornie chce mieć mamę i dom, i w ogóle.

Adam ma trzynaście lat i dwie próby samobójcze za sobą. Nikt go nie chce. Rodzice nie żyją, dwaj bracia poszli do adopcji i nie wiadomo, gdzie są, trzeci jest, ale pracuje i nie może bywać u niego tak często, jak by chciał, nie ma go też dokąd zabrać. „Żyć mi się nie chce, proszę pani, nie mam po co. Teraz mnie już nawet w domu dziecka nie chcą po tych próbach” – mówi przeraźliwie spokojnie.

Wszystkich ich spotkałam. Nikt nie jest wymyślony ani podkolorowany.

Tego samego dnia, w którym odwiedziłam ów eleganckie miejsce, odkryłam też miejsce smutne, szare, biedne, opuszczone, zapomniane i niechciane, gdzie przebywa, przebywało lub trafi na obserwację grono moich małych znajomych. w pokoju dwa łóżka i szafka nocna. Dwie stare, zardzewiałe huśtawki. Kraty w oknach. I nie zdziwiłabym się tak bardzo, gdyby nie fakt, że przez te kraty, za płotem, dosłownie o rzut kamieniem, jest prywatne przedszkole i szkoła. Nosi się tam mundurki, podjeżdża z szoferem, jest przestronnie, jasno, czysto i radośnie, a sama nazwa unosi w powietrze, skrzydlata taka.

Zabawne, jak czasem ziemia graniczy z niebem. Jak mało o sobie wiedzą, jak bardzo siebie potrzebują. I jak bardzo nie mogą się spotkać.

P.S. Dziećmi porzuconymi przez rodziców byli m.in.: Coco Chanel, Steve Jobs, Seal, Marylin Monroe.

Artykuł pochodzi z kwartalnika "Warto" wydawanego przez Centrum Misji i Ewangelizacji Kościoła Ewangelicko Augsburskiego w RP