Mówił, że jest miłość za nic

ks. Henryk Seweryniak

publikacja 19.01.2015 06:00

Ile dobrych skojarzeń, okoliczności i miejsc braterskich spotkań ożyje w tych dniach w Płocku, które połączą katolików, prawosławnych, mariawitów i ewangelików?

Ks. prof. Henryk Seweryniak odpowiada za dialog ekumeniczny z siostrzanymi Kościołami w diecezji płockiej Zdjęcia ks. Włodzimierz Piętka /foto gość Ks. prof. Henryk Seweryniak odpowiada za dialog ekumeniczny z siostrzanymi Kościołami w diecezji płockiej

Początek dni modlitw o jedność chrześcijan kojarzy mi się nieodłącznie z datą śmierci księdza Jana Twardowskiego – 18 stycznia 2006 roku. W tym roku jednak, 1 czerwca, będziemy obchodzić jubileusz 100-lecia urodzin poety. Ważny jubileusz. Tyle szkół nosi jego imię, tyle osób powołuje się na znajomość jego poezji, tyle po prostu „kocha Twardowskiego”. Warto, żebyśmy już dzisiaj pamiętali...

Dlaczego kochany?

Urodził się jeszcze „za cara”, „gdy po ulicach Warszawy jeździły dorożki”... Do seminarium warszawskiego wstąpił już jako polonista. Ale jeszcze bardziej jako człowiek doświadczony wojną, powstaniem. Potem w Żbikowie był „księdzem od głupich dzieci”. Początkowo jego twórczość nie cieszyła się uznaniem („Powrót Andersena”, 1938; „Wiersze”, 1959; „Litania”, 1970). Dopiero od „Znaków ufności” (1970) rozpoczęło się wyznaczanie przez ks. Twardowskiego ważnych tropów „poezji polskiego katolicyzmu”. W tej aurze powstały: „Niebieskie okulary” (1980), „Który stwarzasz jagody” (1983), „Nie przyszedłem pana nawracać” (1986). Niezapomniane były jego kazania dla dzieci... W pewną śnieżną niedzielę słuchałem jednego z nich u wizytek w Warszawie. Niezapomniane wspomnienie. Chyba nie lubił teologów. Pisał: „apologeci skrzypią porozpinani na krzyżu”, „dogmatycy hałasują po łacinie”... Ale może nie było to nielubienie, lecz raczej dawanie wyrazu przekonaniu, że prosta wiara stoi zawsze przed rozumem, który wiele rzeczy zbytnio komplikuje. Był, pozostaje kochany dlatego, że w jego poezji czuje się pełną nadziei, „uśmiechniętą mądrość”. Dlatego, że przypomniał, że „jest miłość za nic”. Dlatego, że nauczył nas najprostszej z prawd: „ludzie tak szybko odchodzą”, śpieszmy się ich kochać. Dlatego, że tak dobrze czuł, że nawet niewierzący uszanują księdza łagodnego, skromnego, prostego, niewojującego, raczej poetę...

Teatralne wspomnienie

Zbliżały się pamiętne dni pielgrzymowania Jana Pawła II do Płocka. Byłem odpowiedzialny za czuwanie przed przybyciem ojca świętego na placu celebry. Pięknie włączył się w to czuwanie Teatr Płocki. W strugach deszczu aktorzy z przejęciem recytowali i śpiewali poezję księdza Twardowskiego. Potem dyrektor Marek Mokrowiecki rzucił myśl: „Zróbmy z tego spektakl”. Tytuł wzięliśmy z jednego z najpiękniejszych utworów Księdza Jana: „Jest miłość za nic”. Scenariusz stworzył i sztukę wyreżyserował dyrektor Marek. Świetną muzykę do kilkunastu utworów skomponował Tadeusz Kocyba (szkoda, że tak zapomniana!). Mnie przypadło w udziale napisanie słowa wstępnego. Premiera odbyła się 16 listopada 1991 roku. Potem teatr wystawiał „Jest miłość za nic” dziesiątki razy. Nie tylko w Płocku. 25 stycznia 1993 roku (znowu tydzień ekumeniczny!) na spektakl przyjechał ksiądz Twardowski. Było to prywatne przedstawienie, poeta zasiadł w pierwszym rzędzie i patrzył naprawdę zaciekawiony. Tylko raz nachylił się do mnie i powiedział: „Wie ksiądz, różnie mi o tym przedstawieniu mówiono... A ono jest takie wspaniałe”. Po spektaklu, wyraźnie uszczęśliwiony, ofiarowywał nam swoje książki i wpisywał dedykacje. Moją kończył tak: „bardzo wdzięczny sercem za życzliwość dla moich wierszy pozdrawiam ze wszystkich sił”. Dołączył do tego obrazek z jeszcze czulszym słowem. Niestety, ktoś ze studentów mi go „zwinął”. Ale mam inny...

Prymasowski obrazek

W 1956 roku ks. Twardowski napisał utwór: „Kocham deszcz, który pada czasami w Komańczy”. Komańcza była, jak dobrze wiadomo, ostatnim etapem internowania Prymasa Tysiąclecia (29.10.1955 – 28.10.1956). Czy ks. Jan wiedział, że to już ostatni etap? Czy chciał pocieszyć wygnańca i dodać sił Pasterzowi, wrażliwemu na poezję, na kulturę? Nie wiemy. Wiemy tylko, że to wtedy, w zimowe miesiące 1956 roku, powstał utwór, pełen synowskich uczuć wobec Niezłomnego Prymasa Wygnańca: Kocham deszcz, który pada czasami w Komańczy Nawet taki szorstki i chłodny Gwiazdkę śniegu co nieraz mu w oknach zatańczy żeby był tak jak zawsze pogodny... Prostą lampę na stole, wszystkie jego książki, Brewiarz, zegar, wieczorną ciszę.... Nawet taki najmniejszy z Matką Boską obrazek, Który komuś z wygnania podpisze... Krzyże żadne nie krwawią, gdzie jest świętość i spokój, Gdy z Wygnańcem po cichu drży Polska... Wszystko proste jak w wierze, Brewiarz, lampa i pokój. Kilka lat temu przeglądałem na seminaryjnym strychu jakieś stare książki. W pewnej chwili z jednej z nich wypadł obrazek. Reprodukcja „Wniebowziętej” Murilla na poszarzałym papierze. Po drugiej stronie dedykacja, sformułowana w postaci prośby: „Modlitwom Czcigodnego Arcypasterza Płockiego się przypominając +Stefan Wyszyński. Komańcza 2 II 1956”. Adresatem tej prośby był niewątpliwie Tadeusz Zakrzewski, biskup płocki w latach 1946–1961, jeden z sygnatariuszy słynnego „Porozumienia z 1950 roku”, które podpisywał na wyraźne życzenie Prymasa Wyszyńskiego. Może odwiedził Prymasa w Komańczy w Gromniczną 1956 roku? A może obrazek został mu przekazany przez kogoś innego? Jakkolwiek było, trafił mi się „nawet taki najmniejszy z Matką Boską obrazek, /Który komuś z wygnania podpisze”...