Frontowy ekumenizm

Andrzej Grajewski

publikacja 16.04.2015 06:00

Gdyby chrześcijanie żyli po Bożemu, wojny by tutaj nie było – mówi w kazaniu ks. Lubomyr Kaszczyj, proboszcz prawosławnej parafii Patriarchatu Kijowskiego w Mariupolu. W oddali słychać wystrzały artyleryjskie. Widać ktoś uznał, że dzień Pański nie może być dniem pokoju.

Proboszczowie z Mariupola:  ojciec Leonard Aduszkiewicz OSPPE i ks. Lubomyr Kaszczyj podczas prawosławnej liturgii Andrzej Grajewski /foto gość Proboszczowie z Mariupola: ojciec Leonard Aduszkiewicz OSPPE i ks. Lubomyr Kaszczyj podczas prawosławnej liturgii

Niedzielna liturgia w cerkwi pw. Opieki Najświętszej Bogurodzicy (Pokrowa) sprawowana jest w języku ukraińskim. Ks. Lubomyr jest dziekanem Mariupola i serdecznym przyjacielem proboszcza sąsiedniej parafii, ojca Leonarda Aduszkiewicza, paulina. – Łączy nas wiele, podkreśla o. Lubomyr, także Matka Boska Częstochowska. Jest patronką katolickiej parafii i budującego się tutaj sanktuarium, a ikona z Jej wizerunkiem wisi także w cerkwi o. Lubomyra. Obaj kapłani często spotykają się, razem się modlą i organizują pomoc dla obrońców miasta.

„Boże wielki i jedyny”

W kazaniu o. Lubomyr mówi o sensie krzyża, zarówno w wymiarze eschatologicznym, jak również w egzystencji każdego człowieka. To czas pokuty i odrzucenia wszelkiej nienawiści, podkreśla, a tutaj nie są to puste słowa. Obok cerkwi spadły niedawno „Grady”, które zabiły ponad 30 osób, także jego parafian. Ukraina potrzebuje pokoju, ale bez przemiany serc pokoju nie będzie, mówi batiuszka. Ludzie na kolanach i ze łzami w oczach modlą się o koniec wojny na Ukrainie. Kiedy na zakończenie liturgii zaczynają śpiewać „Boże wielki i jedyny”, duchowy hymn Ukrainy, będący modlitwą o jej ocalenie, przypominający trochę „Boże, coś Polskę”, łomot wystrzałów narasta. O. Lubomyr dziękuje katolikom za udział w liturgii. Podkreśla, że obecne czasy potrzebują takich gestów, aby ludzie widzieli, że chrześcijanie potrafią być razem. Z tego będzie pokój i prawdziwy ekumenizm, przekonuje. – Nic nie stoi na przeszkodzie, dodaje, abyśmy w ten sposób spotykali się także z naszymi braćmi z Patriarchatu Moskiewskiego – mówi, ale na razie nie chcą przyjąć naszego zaproszenia. Niestety, nic nie wskazuje na to, aby takie spotkanie było szybko możliwe.

Za kilka dni żona ojca Lubomyra będzie rodzić piąte dziecko. Pytam go, czy nie obawia się, że będzie rodzić w takich warunkach. Mówi, że wszystko jest w ręku Boga, a niektóre jego parafianki także rodzą w mieście, a więc i żona ich proboszcza pozostanie z nimi. Ojciec Leonard będzie ojcem chrzestnym tego dziecka. – Chciałoby się wierzyć, wzdycha, że to dziecko będzie żyło w lepszych czasach, bez obaw, że pociski spadną na jego dom i kościół.

Barszcz dla żołnierza

Wojnę w Donbasie strona ukraińska dawno by przegrała, gdyby nie zaangażowanie społeczeństwa, dającego w ostatnich miesiącach wiele dowodów ofiarności i zdolności do samoorganizacji. Po raz kolejny doświadczyłem tego pod Mariupolem, gdzie sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Obie strony przegrupowują w tamten rejon wojska. Chodzą słuchy, że w Bezimienne, za Nowoazowskiem, stoją rosyjskie czołgi, które tylko czekają, aż step wyschnie po zimie i wiosennych roztopach. – Putin nas nie zostawi, słyszałem w każdej rozmowie. Powszechna jest świadomość, że przez Mariupol prowadzi najkrótsza droga z Rosji na Krym i dlatego los miasta jest niepewny. Front ciągnie się na przestrzeni wielu kilometrów wokół miasta, okolicznymi polami i wzgórzami, które przecina linia okopów. Polowe umocnienia głęboko wkopane są w ziemię. Od jesieni, kiedy tam byłem po raz pierwszy, obrona ukraińska okrzepła. Na pozycjach jest więcej wojska, także ciężkiego sprzętu. Pojechałem w tamten rejon z wolontariuszami, którzy codziennie dostarczają ciepłe jedzenie na linię frontu. To aktywiści z różnych Kościołów chrześcijańskich, którzy uznali, że w tej sytuacji nie można być biernym. Mijamy osadę Tałakiwka i jedziemy w stronę wzgórz, gdzie od dłuższego czasu trwają zaciekłe walki.

Od strony morza wieje silny, przenikliwy, zimny wiatr. Po godzinie jest się przemarzniętym do szpiku kości, a żołnierze trwają tam tygodniami. Na wzgórzach stoją wojska ukraińskie, po drugiej stronie separatyści, wspierani przez oddziały rosyjskie i najemników. Żołnierze przetrwali zimę w ziemiankach, głęboko wkopanych w ziemię. Doprowadzili tam prąd, więc jest światło i można wieczorem się ogrzać. Okopane są także stanowiska dla czołgów oraz artylerii. Porozumienie mińskie niewiele tutaj zmieniło. Ostrzał trwa właściwie bez przerwy, chociaż nie jest zbyt intensywny. W czasie naszego tam pobytu odzywają się działa, ale gdzieś z boku. Żołnierze mówią, że do huku wystrzałów już przywykli. Rozróżniają, kiedy leci „Grad” i trzeba uciekać do ziemianki, a kiedy pocisk z moździerza, który jeśli nie jest celny, można zignorować.

Wojna pod Mariupolem to przede wszystkim pojedynki artylerii. Obie strony ostrzeliwują swoje pozycje, nie ryzykując – na razie – szturmu na większą skalę. Przewaga techniczna jest po stronie rosyjskiej, która m.in. masowo używa dronów, latających każdego dnia na rozpoznanie pozycji ukraińskich. Ukraińcy braki w sprzęcie nadrabiają pomysłowością. Słyszałem o systemach umożliwiających prowadzenie celnego ognia za pomocą programów pisanych na tablety. Chodzi także o to, aby przeciwnik nie podszedł zbyt blisko miasta. Aby już nigdy więcej nie powtórzyła się tragedia z 24 stycznia, kiedy z pozycji separatystów dokonano barbarzyńskiego ostrzału osiedla „Wschodnie” w Mariupolu. W ciągu kilkunastu sekund spadło tam 120 rakiet typu „Grad”, wystrzelonych z trzech różnych punktów. Nie mogło więc być mowy o przypadku czy błędzie. Zginęło ponad 30 mieszkańców, we własnych domach albo podczas zakupów na miejscowym bazarze. Ludzie, z którymi rozmawiałem, którzy przeżyli ten atak, jak pani Ludmyła i jej córka Anna z katolickiej parafii, do dzisiaj nie mogą wyjść z szoku i traumy po tragedii, której byli świadkami. Ich piętro ocalało, ale sąsiedzi powyżej zginęli. Pociski nie wybierały ofiar. Wiele mówiło się o młodej kobiecie, która na Facebooku agitowała na rzecz separatystów i wzywała Putina do interwencji. Gdy szła na zakupy, pocisk zabił ją na miejscu, a jej 3-letniej córce urwał nogi. Na protezy dla niej składała się cała Ukraina.

Na przyjazd wolontariuszy żołnierze czekają jak na święto. Do polowej stołówki, którą wykończyli niedawno, przychodzą z różnych stanowisk bojowych z menażkami oraz kubełkami, aby zanieść ciepłe jedzenie kolegom. Otrzymują wprawdzie własne zaopatrzenie, ale tylko dwa razy na dzień, według bardzo skromnych norm żywnościowych. Wolontariusze natomiast przywożą im codziennie świeżo ugotowany, smaczny domowy obiad. Zabierają im pocztę, a w drodze powrotnej bieliznę do prania.

Diakon Rusłan

Aby codziennie wydać ponad 600 obiadów, potrzebny jest ogromny wysiłek organizacyjny, który koordynuje Rusłan Skałun, przewodniczący Związku Stowarzyszeń Wolontariatu z Mariupola, miejscowy notariusz, a jednocześnie diakon Kościoła ewangelikalnego. Środki na żywność pochodzą ze składek zbieranych na całej Ukrainie, dokłada się do nich także parafia rzymskokatolicka pw. Matki Boskiej Częstochowskiej w Mariupolu. Jej proboszcz, o. Leonard, często odwiedza żołnierzy na linii frontu. Dzień przed wyjazdem odbieramy przesyłkę żywności, jaką dla Mariupola przekazały katolickie parafie z okolic Kamieńca Podolskiego. Kilka ton ziemniaków, jarzyny, owoce oraz przyprawy zasilą kuchnię gotującą posiłki dla żołnierzy. Pełnią tam dyżury prawosławni z Kijowskiego Patriarchatu oraz grekokatolicy z miejscowej parafii.

Takich wspólnych akcji, prowadzonych przez wiernych kilku Kościołów chrześcijańskich w Mariupolu, poza prawosławnymi z Patriarchatu Moskiewskiego, jest wiele. Wojna zbliżyła ludzi między sobą i chrześcijanie stanowią jedną z najbardziej aktywnych części społeczności Mariupola. To ich postawa ma wielki wpływ na to, że Mariupol w ciągu ostatnich miesięcy stał się bardziej świadomy swej ukraińskiej tożsamości. Ale blisko połowa mieszkańców nadal chętnie powitałaby tutaj separatystów, a najlepiej przyłączyła się do Rosji. Oni znajdują wsparcie w Patriarchacie Moskiewskim, który zajmuje dominującą pozycję w mieście.

Żołnierze trzymający pozycje w rejonie Tałakiwki pochodzą z różnych stron Ukrainy, są także w różnym wieku. Moją uwagę zwrócił najstarszy wśród nich, okazało się, że ma 56 lat. Nazywają go Wasyl, ale w rozmowie wyjaśnia, że ma na imię Janusz. Jest Polakiem i katolikiem z Krzywego Rogu. Poszedł służyć za syna, który dostał powołanie, a właśnie miał mu się narodzić syn. Był w Afganistanie i porównując oba fronty, mówi, że ten jest trudniejszy, gdyż nasycenie ciężkim sprzętem jest znacznie większe. Prosi ks. Leonarda o modlitwę za siebie i kolegów. Mówi, że choć przewaga jest po tamtej stronie, nie opuszczą pozycji, dodaje jednak, że ta bratobójcza wojna nikomu nie jest potrzebna.

Także w nastawieniu innych nie znajduję nienawiści do przeciwnika. Jak mówią, tych z DNR, po drugiej stronie, praktycznie już nie ma. Stoją tam wojska rosyjskie, bez oznakowania, jak na Krymie, najemnicy, kozacy oraz sporo Czeczenów i Osetyńczyków. Co będzie dalej, nikt nie wie. Jeden z młodych, którego podwozimy do miasta, z uśmiechem oznajmia, że pozostał mu jeszcze tylko miesiąc służby, a później do domu. Ale jak będzie potrzeba, to wróci – dodaje Diakon Rusłan przekonuje, że najważniejsze, aby nie upadać na duchu i robić swoje do końca. – Tego nauczyliśmy się od was, mówi po polsku, przecież nasz hymn „Nie umarła jeszcze Ukraina” powtarza polskie przesłanie: Póki jesteśmy, działamy, walczymy, ojczyzna istnieje. A gorąca zupa, owoc „frontowego ekumenizmu”, na pierwszej linii także się przyda, kończy z uśmiechem.

TAGI: