Kronikarz nostalgii

Grażyna Myślińska

GN 11/2016 |

publikacja 10.03.2016 00:15

Jako chłopiec biegał w brunatnych podkolanówkach ze swastyką, które zrobiła mu babcia. Jako student fascynował się komunistyczną wizją raju na ziemi. Jako dojrzały człowiek został pastorem i pisarzem. Ćwierć wieku temu jego owieczki wyjechały do Niemiec. Od tej pory codzienne nabożeństwa odprawia sam w pustym, zbudowanym 900 lat temu kościele. Idąc do ołtarza, mija stojący pod ścianą karawan. – Czeka już tylko na mnie – mówi.

Eginald  Schlattner (ur. 13 września 1933 r. w Aradzie, Rumunia) – rumuński pisarz tworzący w języku niemieckim, pastor, inżynier hydrolog, kapelan więzienny. Zadebiutował w 1997 r. powieścią „Kogut bez głowy” (zekranizowaną w 2007 r.). W 2001 r. wydał powieść „Czerwone rękawiczki” (wyd. polskie 2004), w której opisał swoje przeżycia z więzienia i pierwszych miesięcy po wyjściu na wolność. W 2004 r. ukazała się trzecia powieść Schlattnera „Fortepian we mgle” (wyd. polskie 2009), uznana przez Instytut Go... Eginald Schlattner (ur. 13 września 1933 r. w Aradzie, Rumunia) – rumuński pisarz tworzący w języku niemieckim, pastor, inżynier hydrolog, kapelan więzienny. Zadebiutował w 1997 r. powieścią „Kogut bez głowy” (zekranizowaną w 2007 r.). W 2001 r. wydał powieść „Czerwone rękawiczki” (wyd. polskie 2004), w której opisał swoje przeżycia z więzienia i pierwszych miesięcy po wyjściu na wolność. W 2004 r. ukazała się trzecia powieść Schlattnera „Fortepian we mgle” (wyd. polskie 2009), uznana przez Instytut Go...

Eginald Schlattner urodził się 83 lata temu. – Dzieciństwo, które spędzałem w Fogarasz, miałem bardzo szczęśliwe – wspomina. – Przede wszystkim miałem kochających rodziców. Matka była węgierską arystokratką i trochę żałowała, że wyprowadziliśmy się z Aradu, bo z Fogaraszu było dalej do Węgier. Ojciec, Sas, był przemysłowcem i miał dobrą rękę do interesów. W domu panował dostatek.

A jeśli dołożyć do tego zgodę, łatwo można sobie wyobrazić, że tak może wyglądać szczęście, chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Dla mnie był to stan naturalny. Nie miałem porównania.

Dziwiłem się, że rodzice wspominają z sentymentem Austro-Węgry, bo ja urodziłem się już w Rumunii. O to, żeby Siedmiogród wszedł w skład Rumunii, zabiegała zresztą większość Sasów, bo nacjonalizm węgierski był nie do zniesienia. A ojciec był porządnym Sasem i my też czuliśmy się Sasami, co matka akceptowała. W domu mówiło się po niemiecku.

Problem zaczął się wtedy, gdy do władzy doszedł Hitler. Wtedy większość siedmiogrodzkich Sasów zapragnęła, by Siedmiogród wszedł w skład Wielkiej Rzeszy.

Zaczadzenie faszyzmem

Sasi, którzy osiedlili się w Siedmiogrodzie w połowie XII wieku, za panowania węgierskiego króla Gezy II, od początku cieszyli się znaczną autonomią. Przywileje gwarantowała im Złota Karta z 1224 roku. Po włączeniu całego Siedmiogrodu do Rumunii w 1918 r. żyło ich tu ok. 300 tys. (liczbę Węgrów szacuje się na ok. 1,5 mln). Sasi oparli się zarówno madziaryzacji, jak i rumunizacji. W latach 30. XX w. mieli w Rumunii własne władze. W szkołach dla Sasów obowiązywał układany w Berlinie program. W saskich miastach i wsiach uroczyście obchodzono niemieckie święta państwowe, a zwłaszcza urodziny Hitlera.

– Babcia na tę okazję zrobiła mi kiedyś na drutach podkolanówki ze swastyką – uśmiecha się Schlattner. Miałem też, tak samo jak inni chłopcy, brunatną koszulę. Wybuch wojny Sasi przyjęli z entuzjazmem. Do Waffen-SS wstąpiło ponad 20 tys. saskich ochotników. Później, gdy entuzjazm dla wojny opadł, na mocy porozumienia między rządami Rumunii i Niemiec Sasi, chociaż byli obywatelami rumuńskimi, jako poborowi byli wcielani do armii niemieckiej. Cena była wysoka. Bardzo wielu poległo. W zabytkowym kościele w Rothbergu (Roșia) upamiętniają ich specjalne chorągwie, wyhaftowane przez najbliższych.

Ta umieszczona na ambonie została wyhaftowana przez matkę, która w czasie wojny straciła trzech synów. Urodzony w 1913 r. Heinrich Andres zginął w Holandii; o sześć lat młodszy Daniel poległ w Rosji; najmłodszy Wilhelm, urodzony w 1921 r., zmarł w Chorwacji. – Po śmierci najmłodszego syna ta kobieta wyrwała sobie z głowy wszystkie włosy.

Do śmierci nosiła czarną chustę, której nigdy nie zdejmowała. Każdego dnia przychodziła do kościoła i siadała pod amboną – wspomina pastor. – Dlatego tu zostawiłem chorągiew, którą wyhaftowała. W styczniu 1945 r. deportowano do ZSRR wszystkich saskich mężczyzn między 17. a 45. rokiem życia oraz kobiety między 18. a 30. rokiem życia – w sumie ok. 75 tys. osób. Co trzecia zmarła w ZSRR. To był dopiero początek represji. W marcu 1945 r. władze Rumunii pozbawiły Sasów mająt- ków, inwentarza i praw wyborczych. Upaństwowiono edukację, co było ciosem dla ewangelickich szkół saskich. W 1952 r. wysiedlono Sasów z miast siedmiogrodzkich. Dopiero pod koniec lat 50. zwrócono im skonfiskowane domy. Ostatnie obozy deportacyjne zamknięto w Rumunii w 1964 roku.

Czas komunistycznej dyktatury

– Ja i mój brat mieliśmy szczęście – uśmiecha się Schlattner – bo na deportacje byliśmy za młodzi. Zdałem maturę, a nawet zacząłem studiować po niemiecku teologię. Stamtąd mnie jednak wyrzucili, więc przeniosłem się na hydrologię w Klausenburgu (Kluż-Napoka). Założyłem koło literatów. Na pół roku przed końcem studiów, w 1957 r., zostałem aresztowany przez Securitate. W więzieniu przesiedziałem dwa lata i dwa dni. Byłem w tym czasie poddawany brutalnym przesłuchaniom, torturowano mnie. Ludowa sprawiedliwość miała twardą pięść. Próbowano na mnie wymusić zeznania obciążające Hansa Bergela.

Doprowadzony do ostateczności, mając zaklejone taśmą oczy, związane ręce, będąc poniżany i bity, raz powiedziałem to, co chcieli usłyszeć. Za tę sekundę słabości płacę do dziś. Bergel jako osoba publiczna w licznych wywiadach i publikacjach oskarża mnie o donosicielstwo. Powtarza w radiu, telewizji i gazetach, że Schlattner nie tylko w więzieniu dał się złamać, ale i na wolności podjął współpracę z Securitate i zadenuncjował ponad 50 osób. To kłamstwo. Na prośby dziennikarzy, aby podał chociaż jedno nazwisko z tych zadenuncjowanych przez Schlattnera, nie podaje ani jednego.

Jeszcze bardziej boli mnie to, że mój brat, Kurt Feliks, siedział przez pięć lat w więzieniu, gdzie był prawie zagłodzony i odseparowany, wywieziony na wyspę karną na Dunaju. Wiele osób było przekonanych, że przyczyniły się do tego moje zeznania – opowiada. Po wyjściu z więzienia Schlattner otrzymał nakaz pracy w cegielni. Dwa lata później poznał swoją późniejszą żonę, Suzanę Dorotheę Ohn Weiler. Miała wtedy 18 lat i pochodziła z Hermannstadt (Sibiu). Na świat przyszła ich córka. Pod koniec lat 60. władze pozwoliły Eginaldowi skończyć studia. Awansował. Pracował jako inżynier hydrolog. W 1973 r. doznał objawienia i powołania.

Rzucił wszystko i wrócił do teologii. Pięć lat później został pastorem. – To stało się nagle – wraca myślami w przeszłość. – Nie mogłem uwolnić się od wspominania przesłuchań w więzieniu. Śledczy usiłowali mi wbić do głowy, że komuniści zbudują królestwo Boże bez Boga. A ja coraz bardziej nabierałem pewności, że nie da się wyrzucić Boga ze świata, i chciałem to przekonanie głosić. Stąd wziął się powrót do teologii. To był dla mnie wielki dzień, gdy zostałem pastorem. W Rothbergu mieszkało wtedy wielu Sasów. W niedziele kościół był wypełniony po brzegi. Było komu głosić słowo Boże i to moje przekonanie, że Boga ze świata wyrzucić się nie da.

Cena wolności

W grudniu 1989 r. w Rumunii wybuchła rewolucja, która obaliła komunizm i dyktatora Ceaușescu. Wkrótce potem otwarto granice. Ludzie nie dowierzali, że to stan trwały. Sasi postanowili nie zwlekać i w 1990 r. masowo wyemigrowali do Niemiec. – Pamiętam Wielkanoc w 1990 roku – opowiada Schlattner. – W kościele pełno ludzi, ponad 700 osób. Wiele osób musiało stać. Nastrój radosny, bo upadł komunizm. To było słychać nawet w tym, jak śpiewał chór. Kilka miesięcy później, na Boże Narodzenie, w kościele było już tylko kilku starych Sasów z żonami. Nie było nawet komu przeczytać Pisma Świętego.

To było szokujące. Nie mogłem uwierzyć w to, że nasza parafialna wspólnota, z taką tradycją, rozpadła się w jednej chwili. Proszę pamiętać, że ten kościół zbudowano w 1140 roku, gdy na miejscu dzisiejszego Berlina rechotały żaby, i od tego czasu – aż do roku 1990 – nieprzerwanie wypełniali go wierni. Nagle zacząłem mieć dużo wolnego czasu. Zacząłem pisać. I może to dziwne, ale każdego dnia w tym pustym kościele odprawiam nabożeństwo. Modlę się, śpiewam psalmy, nawet głoszę kazania. Bo przecież Bóg nie opuścił tego miejsca.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.