Reformacja – wspólna sprawa

Jacek Dziedzina

Gość Niedzielny 42/2016 |

publikacja 13.10.2016 00:00

Trudno oczekiwać, by Kościół katolicki radośnie świętował 500-lecie reformacji. Ale trudno też kwestionować jego obecność w obchodach rocznicy wielkiego rozłamu. Katolicy i protestanci mają sobie ciągle wiele do wyjaśnienia. I przemodlenia.

Ekumeniczne nabożeństwo w kościele Zbawiciela w Tarnowskich Górach odprawione 20.07.2014. Szymon Zmarlicki /Foto Gość Ekumeniczne nabożeństwo w kościele Zbawiciela w Tarnowskich Górach odprawione 20.07.2014.

Rok 2017 będzie wyjątkowy pod względem liczby okrągłych rocznic ważnych dla Kościoła i świata. Zwłaszcza dwie z nich – 100-lecie objawień w Fatimie i 500-lecie reformacji – mają szczególne znaczenie dla chrześcijan. Każda na swój sposób, ale i jedna, i druga nie może nie angażować katolików. Pierwsza z przyczyn oczywistych. Druga – jak się okazuje, oczywistych nie dla wszystkich. A przynajmniej nie na pierwszy rzut oka.

Co „świętuje” papież?

W Polsce z krytyką ze strony części publicystów spotkał się m.in. prymas Wojciech Polak, który wszedł do Komitetu Honorowego obchodów. Również papież Franciszek naraził się na krytykę, biorąc udział w uroczystościach wspólnie z luteranami w szwedzkiej miejscowości Lund. W krytyce tych gestów powtarza się jedno: nie mamy powodów do świętowania dramatu podziału chrześcijaństwa zachodniego, a obecność głowy Kościoła katolickiego sugeruje, że godzimy się z tym, co zaczęło się 500 lat temu. Tyle że nikt ze strony katolickiej nie mówi o „świętowaniu” w sensie ścisłym. To nie będzie to samo co wspólne celebrowanie jubileuszu 2000 lat od narodzenia Chrystusa. Obecność papieża i biskupów katolickich na obchodach jubileuszu reformacji to po pierwsze kontynuacja trwającego od pół wieku dialogu ekumenicznego. Bardziej naturalna jest zatem ich obecność niż sugerowany przez niektórych bojkot, który byłby krokiem do tyłu. Po drugie – to wyjątkowa okazja, by jeszcze mocniej katolicy i protestanci zadali sobie pytania o przyczyny rozejścia 500 lat temu, by mieli odwagę nazwać je po imieniu (nie wystarczy wskazać, kto trzasnął drzwiami, a kto został, bo trzaśnięcie drzwiami też nie wzięło się z niczego). Po trzecie – by znaleźli odpowiedź na pytania: w jakim miejscu jesteśmy dzisiaj, co jest możliwe w przyszłości i jaka jedność w ogóle wchodzi w grę.

Odpowiedzi nie są natury politycznej – nawet jeśli po drodze polityka i wszelkie inne czynniki ludzkie odgrywają tu rolę. Wszyscy uczestnicy dialogu muszą się zgodzić, że bez słuchania tego, co Duch Święty mówi dzisiaj do podzielonego Kościoła, ekumenizm stanie się tylko kurtuazyjną, pustą celebracją różnorodności. Ze szkodą dla wszystkich, którzy szukając Boga, szukają też widzialnych znaków jedności Jego wyznawców.

Od konfliktu do wspólnoty

Wspólne, katolicko-protestanckie przygotowania do 500-lecia reformacji trwają już właściwie od trzech lat. W czerwcu 2013 roku do obradującej w Genewie Światowej Federacji Luterańskiej dołączył kardynał Kurt Koch, szef Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan. Niedługo potem został opublikowany wspólny dokument, pod którym widniały pieczęcie Stolicy Apostolskiej i właśnie ŚFL, dotyczący przygotowania do jubileuszu reformacji. Znaczący był jego tytuł: „Od konfliktu do wspólnoty”. Nawet jeśli niektórym wydawał się zbyt optymistyczny, nieoddający istniejących ciągle napięć i rozbieżności, to był z pewnością prorocki, pokazujący kierunek, w którym chcemy iść. Bo celem dialogu jest nie tylko wspólne uśmiechnięte „family photo”, ale właśnie pełna wspólnota wierzących w Chrystusa. W jakiej formie – czy w całkowitej unifikacji, jak chcieliby niektórzy, czy w tzw. pojednanej różnorodności, co wydaje się bardziej prawdopodobne, czy w jakiejś formie pośredniej – to już inny temat, do ciągłego rozeznawania. Jubileusz pęknięcia w zachodnim chrześcijaństwie jest doskonałą okazją, by to rozeznanie wzmocnić.

Warunki dialogu

Tuż po publikacji wspomnianego dokumentu sens wspólnych obchodów 500-lecia reformacji tłumaczył ks. Michel Fédou SJ, członek katolicko-luterańskiej komisji dwustronnej. W rozmowie z Radiem Watykańskim wyjaśniał m.in.: „Dokument mówi o rocznicy, niekoniecznie radosnej, którą niekoniecznie trzeba świętować jako powód do radości. Bo ta rocznica wymaga od nas uznania tego, co nas podzieliło, postaw nieewangelicznych po obu stronach, zwłaszcza w okresie największych kontrowersji między katolikami i luteranami. Dokument przyznaje więc, że doszło do grzechu, do antyświadectwa”. Ale jeszcze ważniejsze, moim zdaniem, jest to, co jezuita mówi dalej. Wskazuje na to, że dokument nie poprzestaje na rozeznaniu wspólnych win. Wskazuje światło, starając się „rozpoznać zarówno w postawie katolików, jak i luteranów owej epoki przejawy wierności Ewangelii”.

Warunkiem wstępnym dialogu jest zatem nie tylko nazwanie po imieniu grzechów – po jednej i drugiej stronie – które doprowadziły do rozłamu, ale również przyznanie, przez katolików i protestantów, że po obu stronach było wiele dobra, wówczas może, pod wpływem rosnącego konfliktu, nierozpoznanego. Co więcej, takie dwutorowe spojrzenie na siebie – na grzech i na dobro – jest warunkiem wstępnym również dzisiaj, gdy oficjalny dialog ekumeniczny ma już półwieczną tradycję.

To wymaga rezygnacji z dwóch skrajności. Po pierwsze – z pięknoduchostwa, w którym liczą się tylko dyplomatyczny uśmiech i puste gesty, a szczere dyskusje uznawane są za wyraz braku ekumenicznej wrażliwości. Po drugie – z programowej nieufności, w której druga strona zawsze jest podejrzewana o co najmniej „mniejszą wierność” Ewangelii, jeśli nie zdradę. Nie ma tu zatem miejsca na obrzucanie się „heretykami”. Nie ma co ukrywać, że po wiekach podziałów, a nawet wojen, „przychodzimy do siebie z daleka” (to określenie jednego z członków komisji dwustronnej). Jednocześnie celem dialogu i wspólnych obchodów 500-lecia reformacji jest zwrócenie uwagi na fakt, że przez chrzest i wspólną wiarę w śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa jesteśmy sobie bliżsi, niż nam się po ludzku wydaje.

Łaską usprawiedliwieni

Bez przesady można powiedzieć, że krokiem milowym w dialogu katolicko-protestanckim (tu ściślej: katolicko-luterańskim) była wspólna deklaracja o usprawiedliwieniu z 31 października (w rocznicę reformacji!) 1999 roku. Najprościej rzecz ujmując, sprowadza się ona do uznania prawdy, że nie przez uczynki, ale przez wiarę człowiek osiąga usprawiedliwienie. Spór o rozumienie tej prawdy, którą znajdujemy u św. Pawła, podzielił niepotrzebnie katolików i protestantów na kilka wieków. Protestanci oskarżali katolików, że zbyt mocno akcentują rolę uczynków, którymi rzekomo można sobie zasłużyć na zbawienie. Z kolei katolicy zarzucali protestantom, że akcentując rolę darmowej, niczym niezasłużonej łaski, pomijają jednocześnie znaczenie dobrych uczynków, bez których wiara jest martwa, o czym przypominał św. Jakub. Trzeba było niemal 500 lat, by wspólnie uznać, że nie ma sporu co do istoty: jesteśmy zbawieni łaską, żaden najlepszy uczynek sam w sobie nie byłby w stanie nas zbawić, gdyby nie śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa, ale jednocześnie uczynki muszą być naturalną konsekwencją przyjęcia łaski („Nie każdy, który Mi mówi: »Panie, Panie!«, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie”). Ks. Dariusz Kowalczyk SJ w komentarzu po podpisaniu wspólnej deklaracji w 1999 roku trafnie podkreślił, że wcześniej „strona katolicka obawiała się, że protestancka doktryna o usprawiedliwieniu przekreśla wolność człowieka, a w konsekwencji jego zdolność do skutecznego wysiłku w czynieniu dobra zasługującego na nagrodę. Strona luterańska natomiast żywiła podejrzenie, iż nauczanie katolickie głosi pełne pychy samozbawienie człowieka przez dobre uczynki, przekreślając w ten sposób sens zbawczej męki Jezusa Chrystusa”.

Wymiana dóbr

Poza – dzisiaj już wspólnie uznawaną – nauką o usprawiedliwieniu przez łaskę trudno nie mówić o pozytywnym wkładzie protestantów w rozpowszechnienie wśród katolików przywiązania do Biblii. Dziś indywidualne czytanie Pisma Świętego i codzienne rozważania wydają się czymś oczywistym, ale jeszcze na początku XX wieku mogły być uznane za przejaw „protestantyzacji” Kościoła. Podobnie jest z nowym przebudzeniem charyzmatycznym, które w Kościele katolickim nastąpiło wyraźnie po Soborze Watykańskim II, podczas gdy u protestantów było obserwowane już na początku XX wieku.

Wspólne obchody jubileuszu reformacji będą może dobrą okazją, by zadać teraz pytanie protestantom, co gotowi są przyjąć od katolików i uznać za swoje. Już dziś można chyba powiedzieć, że odrzucenie 500 lat temu Tradycji (Sola Scriptura – tylko Pismo) jest chyba nieaktualne, że pod tym względem zbliżyli się w jakimś stopniu do katolików, uznając, że Duch Święty działa w Kościele nieustannie także poprzez rozwijanie nauczania zawartego w słowie Bożym. Oczywiście nie z każdą wspólnotą protestancką da się rozmawiać tak samo i nie wszędzie możliwa jest płaszczyzna porozumienia. W dialogu, jeśli ma być szczery, też trzeba o tym pamiętać. Nie chodzi tylko o spory natury teologicznej. Silne pęknięcie przebiega również na polu nauczania moralnego. Trudno na przykład wyobrazić sobie, jak prowadzić dialog ze wspólnotami luterańskimi w Szwecji czy Norwegii, które z uśmiechem na ustach świętują rozstanie się z Ewangelią i zdrowym rozsądkiem, ulegając zupełnie najbardziej wynaturzonym formom poprawności politycznej. Jeśli 500-lecie reformacji ma do czegoś prowadzić, to pod warunkiem nazwania po imieniu również takich trudności. •

Dostępne jest 4% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.