Ekumenizm krwi

ks. Tomasz Jaklewicz

publikacja 16.02.2017 11:15

Po ponad 100 latach dążenia do jedności jesteśmy bliżej siebie. W tym czasie pojawiły się jednak nowe podziały. Jednocześnie rozumiemy dziś lepiej, że zjednoczenie Kościoła leży bardziej w rękach Boga niż w naszych.

Kościół w irackim mieście Basiqa, które było w rękach islamistów. Nikt z tamtejszych chrześcijan nie ocalał. GAILAN HAJI /EPA/pap Kościół w irackim mieście Basiqa, które było w rękach islamistów. Nikt z tamtejszych chrześcijan nie ocalał.

Jaki jest dziś stan ekumenizmu? W którym miejscu jesteśmy, czego się spodziewamy? Czy nadzieja na jedność Kościoła jest utopią czy realną szansą? Nie chodzi, broń Boże, o gaszenie ekumenicznego zapału, ale o realizm, o odróżnienie prawdy od jej pozorów.

Jesteśmy bliżej siebie

Ruch ekumeniczny zrodził się na początku XX w. w środowisku protestanckim. Impuls ku jedności dała działalność misyjna. Ewangelizatorzy pochodzący z różnych wyznań czuli, że podziały wśród chrześcijan osłabiają wiarygodność ich świadectwa. Za moment początkowy ruchu ekumenicznego uznaje się Światową Konferencję Misyjną w Edynburgu w 1910 roku. Ze strony prawosławia ekumeniczna jaskółka pojawiła się już w roku 1902. Patriarcha Konstantynopola Joachim III napisał wtedy encyklikę wzywającą chrześcijan do jedności. Do dziś właśnie z Konstantynopola wychodzą najmocniejsze prawosławne inicjatywy ekumeniczne. Kościół katolicki włączył się w ruch ekumeniczny o wiele później, bo dopiero podczas Soboru Watykańskiego II. W definicję Kościoła wpisano na soborze jedność. Skoro jest on „znakiem i narzędziem wewnętrznego zjednoczenia z Bogiem i jedności całego rodzaju ludzkiego”, to podział chrześcijan jest skandalem, jest czymś, co jest sprzeczne z samą istotą Kościoła.

Sobór rozbudził ekumeniczne nadzieje, zapał w szukaniu jedności. Gdy papież Paweł VI i patriarcha Atenagoras wymieniali braterskie uściski, gdy zdejmowali wzajemnie ekskomuniki z roku 1054, wydawało się, że wspólnota Eucharystii między katolikami i prawosławnymi jest już tylko kwestią czasu. Dialog z Kościołami wyrosłymi po reformacji również ruszył z kopyta i zapowiadał się obiecująco. W teologicznych dwustronnych rozmowach wypracowano wiele dobrych dokumentów. A jednak do upragnionego zjednoczenia nie doszło. Można odnieść wrażenie, że stanęliśmy w miejscu. Pojawiło się rozczarowanie, zwątpienie. Co się stało? Dlaczego ekumeniczne otwarcie nie zostało uwieńczone „sukcesem”?

Szukanie odpowiedzi na to pytanie jest naszym obowiązkiem, także ze względu na świętą sprawę jedności. W żadnym wypadku nie wolno negować trwałych dobrych owoców, które zrodził ruch ekumeniczny. Bez wątpienia jednym z nich jest odzyskanie przez Kościoły poczucia chrześcijańskiego braterstwa. Odnowiła się w nas, chrześcijanach, świadomość, że Chrystus założył jeden Kościół. Mimo historycznych, wyznaniowych podziałów na najgłębszym poziomie istnieje wciąż jeden Chrystusowy Kościół, który pochodzi od Boga. Jesteśmy uczniami tego samego Chrystusa, choć nadal różnimy się w kwestiach doktryny czy sakramentów. Wśród katolików, prawosławnych i protestantów wolnych od fundamentalizmu niewątpliwie silniejsze niż 100 lat temu jest poczucie, że wzajemny szacunek, otwartość na inne chrześcijańskie tradycje oraz szukanie jedności to wola samego Chrystusa.

Nowy podział: stosunek do nowoczesności

Niestety, w ciągu ostatniego półwiecza pojawił się nowy podział. Przebiega on nie po linii konfesyjnych granic. Dzieli on samych katolików czy protestantów tych samych denominacji. Skąd się wziął? Zmienił się bardzo świat i w związku z tym zmieniło się wiele w samych Kościołach. Coraz bardziej agresywny sekularyzm zdziesiątkował silne liczne Kościoły i, co gorsza, zmienił mentalność chrześcijan oraz ich duchowych autorytetów. Dotyczy to wszystkich wyznań bez wyjątku. Pomyślmy o spustoszeniu życia religijnego w „tradycyjnie” katolickich społeczeństwach, takich jak Francja czy Belgia. To samo stało się w krajach protestanckich, takich jak Szwecja czy Norwegia. Kościół prawosławny w Rosji podźwignął się organizacyjnie z upadku po komunizmie dzięki pomocy państwa, ale trwa w duchowej zapaści (do cerkwi chodzi ok. 4 proc. wiernych).

Nową linię podziału wyznacza stosunek Kościoła do współczesnej liberalno-lewicowej kultury promującej to, co Benedykt XVI nazwał „dyktaturą relatywizmu”. W dużym uproszczeniu – pojawiły się dwa stanowiska. Spora część chrześcijan otworzyła się na współczesność w sposób tak bezkrytyczny czy naiwny, że tożsamość ich wiary uległa erozji. Akceptowano kolejno rozwody, antykoncepcję, aborcję, aktywny homoseksualizm. Do tego dochodzi demokratyzacja Kościoła. O prawdach wiary czy normach moralności decydować ma większość zgromadzona na takim czy innym kościelnym forum. W działalności Kościołów idących z postępem coraz ważniejsze staje się konkretne zaangażowanie w pracę nad ulepszaniem świata, walka o sprawiedliwość, pokój, ekologię itd. Te praktyczne działania stają się niepostrzeżenie rdzeniem kościelnego credo. Bóg staje się tłem, „historyczną” dekoracją dla misji „wyzwalania” ludzkości i budowania lepszego świata.

Drugie podejście do nowoczesności to postawa, którą najlepiej określa słowo „wierność”. Komu? Bogu, który jest źródłem prawdy, i Kościołowi. Sporo chrześcijan różnych wyznań odpowiada na współczesny sekularyzm postawą jednoznaczną, tzn. nie „majstrują” przy prawdzie, strzegą doktrynalnych granic, nie obniżają poprzeczki wymagań moralnych, konsekwentnie wzywają świat do wiary w Boga i nawrócenia. Między tymi dwoma „obozami”, które często etykietuje się przymiotnikami „liberalny” i „konserwatywny”, istnieje napięcie, trwa spór. I powiedzmy sobie szczerze, trudno między nimi o jakieś porozumienie. Stawką jest bowiem być albo nie być samego Kościoła. Nie czarujmy się, współczesne pogaństwo, promowane przez elity polityczne, medialne, prawodawstwo czy biznes, dąży do usunięcia chrześcijaństwa ze światowej sceny.

Socjologiczne dane pokazują, że podejście konserwatywne gwarantuje Kościołowi przetrwanie. Flirt z zsekularyzowaną kulturą czy liberalną teologią prowadzi prędzej czy później do katastrofy. George Weigel mówi o „żelaznej regule”, która określa relację chrześcijaństwo–nowoczesność. Ta zasada mówi, że przetrwają te chrześcijańskie społeczności, które trzymają się mocno swoich doktrynalnych i moralnych granic. Natomiast te wspólnoty, które pozwalają na to, by ich doktrynalne i moralne granice stały się na tyle nieszczelne, że w końcu już nikt nie wie, kto do nich należy, a kto nie, usychają i giną.

Zagrożenie i szansa

Jak to się ma do ekumenizmu? Weźmy jako przykład anglikanizm. Tuż po Soborze Watykańskim II wydawało się, że jedność z anglikanami może być pierwszym konkretnym sukcesem ruchu ekumenicznego. Katolicko-anglikański dialog przyniósł wiele owoców, tyle że w tym czasie Kościół Anglii stał się zupełnie innym Kościołem. Akceptacja rozwodów, aborcji, czynnego homoseksualizmu, kapłaństwo kobiet; księżmi, a nawet biskupami zostawali także homoseksualiści. W obrębie samej Wspólnoty Anglikańskiej doszło z tego powodu do rozłamu. Część Kościołów, zwłaszcza w krajach afrykańskich, zbuntowała się przeciwko tak daleko idącej liberalizacji czy wręcz desakralizacji Kościoła. Papież Benedykt XVI z tego powodu powołał do życia Ordynariat Personalny dla anglikanów, którzy zachowując własne tradycje liturgiczne, duchowe i duszpasterskie, chcą wejść do Kościoła katolickiego. Była to w gruncie rzeczy łódź ratunkowa dla tych, którzy uznali, że ich macierzysta wspólnota wiary odeszła od nauczania Ewangelii. Wielu rasowych ekumenistów uznało gest papieża za antyekumeniczny. Uważają, że powinno się nadal szukać jedności na poziomie całych Kościołów, mimo przeszkód. Pytanie, na czym ma polegać ekumenizm z tymi wspólnotami chrześcijańskimi, które utraciły ewangeliczną sól, zwłaszcza w kwestiach etycznych, które – jak się wydaje – same już nie bardzo wiedzą, w co wierzą, a w co nie. Czy można budować jedność Kościoła, biorąc w nawias stosunek do kwestii etycznych, wokół których toczy się dziś potężna walka o człowieka (aborcja, homoseksualizm, eutanazja)?

W ekumenizmie dostrzec można ogólnie rodzaj zmęczenia tematyką teologiczną. Dialogi międzywyznaniowe na pewno przyczyniły się do pokazania wspólnych elementów wiary, ale ujawniły także różnice. Być może zbyt naiwnie uwierzyliśmy, że dialog teologiczny prędzej czy później doprowadzi chrześcijan do jedności w wierze. To zmęczenie teologią sprawia, że promuje się dziś raczej ekumenizm działania, czyli współpracę chrześcijan różnych wyznań w dziedzinie społecznej czy charytatywnej. Oczywiście takie współdziałanie jest pożądane. Jednak to, że ekumenizm doktrynalny okazał się trudniejszy, niż nam się wydawało, nie znaczy, że można go uznać za rzecz nieistotną. „Niech teolodzy się spierają, a my się kochajmy i nie przejmujmy różnicami”. Takie głosy słychać.

Kościół nie jest jednak „organizacją pozarządową”, powtarza papież Franciszek. No właśnie, Kościół jest po to, by prowadzić ludzi w wierze, by przez słowo i sakramenty prowadzić do Boga, do zbawienia. Byłoby więc zdradą wobec autentycznego ekumenizmu, gdyby poszukiwania jedności w wierze zastąpione zostały troską o jedność w działaniu. I dodajmy, chodzi na ogół o obszary „bezpieczne”, czyli politycznie poprawne, nienaruszające pokoju w relacji z neopoganami. Jeden z punktów encykliki „Ut unum sint” brzmi: „Zasadnicze znaczenie doktryny”. Jan Paweł II podkreślił w nim, że „autentyczny ekumenizm jest łaską prawdy”. Liberalne nurty wszelkich wyznań próbują wylansować takie podejście do ekumenizmu, w którym prawda zostaje wzięta w nawias, bo jest przecież wiele dróg, wiele prawd. Tego typu paradygmat ekumeniczny ukształtowany w duchu relatywizmu jest drogą prowadzącą donikąd. Tam, gdzie znika logos (prawda wiary), tam rozpadowi ulega także etos. Etyka oderwana od prawdy staje się ideologią, która łatwo podda się naciskom polityki.

Z drugiej strony agresywny globalny sekularyzm może okazać się ekumeniczną szansą. W tym sensie, że stanowi wspólne wyzwanie ewangelizacyjne dla chrześcijan wszystkich wyznań. Pamiętamy, że początkiem ekumenizmu był ruch misyjny. Dziś wielu katolików, protestantów i prawosławnych odnajduje nowe poczucie jedności we wspólnym stawianiu czoła nowoczesnej bezbożności, w nowej misyjnej gorliwości. Oczywiście warunkiem takiej współpracy jest krytyczne, trzeźwe podejście do nowoczesności, ocenianie świata w świetle słowa Bożego, a nie ocenianie Kościoła w świetle kryteriów świata. Wielu chrześcijan jednoczy się dziś np. w ruchach pro life, w działaniach na rzecz obrony rodziny, w sprzeciwie wobec prób usuwania religii z kolejnych obszarów życia publicznego i zamykania jej tylko w sferze prywatnej, w działaniach ewangelizacyjnych adresowanych do niewierzących (patrz np. sukces kursów Alfa). Współczesne kwestionowanie Boga może więc przyczynić się do tego, by chrześcijanie różnych tradycji zbliżyli się do siebie, stając mocniej, bliżej, razem wokół Tego, który jest Najważniejszy, wspólnie szukając sposobów dawania wiarygodnego świadectwa o pierwszeństwie Boga w zsekularyzowanych społeczeństwach.

Ekumenizm męczenników

Podsumowując, neopogaństwo może być śmiertelnym zagrożeniem dla ekumenizmu, jeśli kwestię prawdy zastąpi on jednością wokół prac społecznych, jeśli poprawność polityczna stanie się dla Kościołów „nauczycielem” dialogu. Neopogaństwo może być szansą dla ekumenizmu, jeśli chrześcijanie wspólnie mu się przeciwstawią. Odważnie, mądrze, z miłością, ale i z ambicją nawracania, zdobywania ludzi dla Chrystusa.

Najbardziej dynamicznie rozwijającą się dziś formą ekumenizmu wydaje się ekumenizm męczenników. Tę myśl powtarza papież Franciszek. „Dziś bardziej niż kiedykolwiek jednoczy nas ekumenizm krwi” – napisał w 2015 r. do koptyjskiego papieża Tawadrosa II. Chrześcijanie są dziś najbardziej prześladowaną wspólnotą religijną. Co roku ginie około 100 tys. naszych braci i sióstr w wierze. Prześladowców nie interesuje ich konfesyjna przynależność, ale przynależność do Chrystusa. Za co oddali życie? Za pokój na świecie, za działalność charytatywną, za walkę z globalnym ociepleniem? Nie! Oddali życie z powodu Chrystusa, ze względu na Boga, któremu służą, którego są znakiem, którego świat nie chce przyjąć. Ich krew jest zobowiązaniem i przestrogą. Są przypomnieniem o eschatologii, o wieczności. O tym, że fundamentem jedności jest Chrystus i tylko On może nas ostatecznie zjednoczyć. Idąc ku Niemu, zmierzamy ku jedności.