Wielkość i nędza człowieka

Ferdinand Krenzer

publikacja 24.07.2005 16:27

Cel Jego przyjścia można tak ująć: Bóg chce się darować światu, aby go pociągnąć ku sobie.

  • Czy życie ma sens? :.

  • W poszukiwaniu Boga :.

  • Religia i ateizm :.

  • Jezus Chrystus jest Panem :.

  • Wiara jako spotkanie z Bogiem :.

  • Wielkość i nędza człowieka :.




  • Miłość Boga spotyka człowieka w Jezusie Chrystusie. W ten sposób jego życie nabiera sensu i staje się celowe.

    Gdy się jednak rozejrzymy po świecie, odnosimy wrażenie, że z tego wszystkiego niewiele zostało urzeczywistnione. Widzieliśmy już, jak niełatwo jest człowiekowi chociażby tylko poznać Boga. O bliskości pomiędzy Bogiem i człowiekiem - przynajmniej ze strony człowieka - nie może być mowy. Czyż na stworzeniu i na samym człowieku nie widnieje głęboka rysa, tak, iż zwątpił on nieomal w sens świata?

    Czy dzieło życia Jezusa Chrystusa było zatem daremne? A dlaczegoż to Bóg nie mógł od razu stworzyć człowieka i całego świata w najściślejszej więzi z sobą samym? Dlaczego dopuścił do powstania tego rodzaju rysy? - Oto cały łańcuch pytań. Chcemy najpierw zastanowić się, co znaczą słowa Biblii, że Bóg kocha człowieka.

    Boża akceptacja człowieka


    Słowo „miłość” należy do wyświechtanych i musi dziś wszystko zdzierżyć. Ludzie kochają Brahmsa albo psy, kochają wygodę albo swoją ulubioną potrawę, kochają dzieci i kochają współmałżonka. Za każdym razem chodzi tu o coś innego. Nic bardziej błędnego, jak wziąć to niewyraźne pojęcie miłości i stopniować je w nieskończoność mniemając, iż to jest teraz miłość Boga. Aby zaznaczyć, że jest ona istotowo czymś innym, św. Jan nie powiada: „Bóg miłuje”, ale: „Bóg jest miłością”. Miłość jest Jego istotą, Jego właściwością. On kocha ze względu na samego siebie, nawet jeśli w nas nie ma już nic godnego miłości. Bóg nas akceptuje takich, jakimi jesteśmy, z wszystkimi naszymi właściwościami. Gdy z powodu takiej czy innej cechy działamy może odpychająco na ludzi, gdy nieraz może samych siebie nie potrafimy znieść, On respektuje nas razem z naszymi osobliwościami. Poza naszą surową skorupą On widzi dobre jądro, widzi już doskonałość, którą przy Jego pomocy winniśmy i możemy osiągnąć. On potrafi nas takimi widzieć i kochać, ponieważ Jego miłości nie wznieca nasza wielka przyzwoitość, Jego miłość nie napotyka na dobro i nie rozpala się nim, ale przeciwnie, ona dopiero sprawia dobro („Bóg sam pierwszy nas umiłował” 1 J 4,19). Czyż nie napisano w Piśmie świętym, że stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo? W każdym z nas dostrzega swoją własną iskrę i dlatego nas miłuje.

    Więcej na następnej stronie
    ... jeszcze w grzechu

    A miłość ta nigdy nie ustaje. Nawet człowiek, który odwraca się od Boga, jeszcze jest miłowany. „Bóg zaś okazuje nam swoją miłość [właśnie] przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami” (Rz 5,8).

    Wolność wielkością człowieka


    Miłość Boża traktuje nas zatem niezmiernie poważnie. Bóg pozostawia nam wolność, nawet i tam, gdzie Jemu samemu mówimy „nie”. Nawet tam, gdzie człowiek naraża się na grzech, może być pewny: Bóg także tu respektuje jego wolę. Bóg jest wierny. On nie koryguje swoich postanowień jak zirytowany człowiek. On nie posługuje się swoją władzą jak atutową kartą. On rzeczywiście miłuje.

    Ludzie reagują inaczej: kto nie trzyma z nimi, z tym zrywają na przyszłość. Jeśli tylko mają ku temu sposobność, korzystają ze swej władzy, aby przeprowadzić własną wolę. Iluż to na przykład rodziców chce wymóc miłość na swoich dzieciach i właśnie przez to ją traci. Kto jest jednak słaby, musi prawopodobnie tak postępować. Stąd też pozostaje całkowicie dla nas niezrozumiałe to, że Bóg daje nam wolność nawet tam, gdzie my podnosimy rękę przeciwko Niemu.

    Czyż dziwi nas, że wielu ludzi mylnie właśnie to, co jest wyrazem Boskiej suwerenności uważa za „bezradność Bożą” wobec Jego świata. Proszę tylko pomyśleć o borchertowskim przedstawieniu Boga jako starego, bezradnego mężczyzny, który ustawicznie lamentuje: „Ach moje dzieci. One wszystkie są moimi dziećmi, ale nie potrafię nic zrobić”. Czyż dziwi nas nadal, że w takim razie ludzie postępują według maksymy: „Jeden grzech więcej lub mniej nie robi różnicy. Bóg nie jest przecież taki”; „wszyscy dostaniemy się do nieba”. Wobec takich błędnych interpretacji każda miłość jest bezbronna, nawet miłość Boga. A mimo to Bóg nie pozbawia człowieka danej mu wolności. Nawet gdyby nam samym wydawało się to nieraz bardzo wskazane. On 'nie chciał stworzyć bezwolnego narzędzia ani marionetki, ale właśnie człowieka.

    Dlatego, że Bóg szanuje i traktuje poważnie wolność człowieka, ten bierze na siebie pełną odpowiedzialność i ponosi wszelkie konsekwencje płynące z własnych decyzji. Nasze decyzje są również dla Boga ,,wiążące”, jeśli wolno tak powiedzieć. To znaczy, On nie narzuca się temu, kto Go wyrugowuje. O tyle więc powiedziane Bogu i przez całe życie podtrzymane „Nie” może rozstrzygnąć na całą wieczność. Im wyżej ktoś stoi, tym niżej może upaść.

    Więcej na następnej stronie

    Wolność nieszczęściem człowieka


    Wolność człowieka stanowi równocześnie jego zagrożenie. Każdej zdolności i każdego talentu można również nadużyć do złych celów. Tak więc istnieje straszna możliwość nadużycia wolności, czynienia zła i niegodziwości. Odnosi się wrażenie, że one są często mocniejsze aniżeli dobro. Wierność i miłość są zdradzane, doznają zawodu. Jeden drugiemu jest wilkiem. Na tym pięknym świecie równocześnie spotyka się morze krwi i łez.

    Skąd zło? Zgodnie z Biblią dwie możliwości odpadają z góry: nie ma obok Boga jakiejś drugiej, złej, przeciwboskiej wszechmocy, która wprowadzałaby zło do dobrego stworzenia. Bóg jest jedynym sprawcą wszelkiego stworzenia. Także On nie stwarza zła, zdecydowanie pragnie dobra i występuje przeciwko złu. Bóg pragnie, by świat był szczęśliwy (Rdz 1,31).

    Zgodnie z Biblią głównym źródłem zła jest nadużycie wolności. Jedynie człowiek, obdarzony wolnością, może przekreślić wolę Stwórcy, może zakłócić porządek natury i życia, a tym samym wprowadzić zło na ten świat mówiąc „Nie”, gdy idzie o zamiary Boga (Rdz 3,1 nn).

    Czym jest grzech?


    Owo „Nie” w odniesieniu do woli Boga, który chce dla nas dobra, nazywamy grzechem. Musimy pojęcie to poznać w całej jego okropności, w przeciwnym bowiem razie wszystko, co dalej powiemy, pozostanie niezrozumiałe i rozczaruje nas. Właściwie istnieje tylko jeden jedyny grzech: odepchnięcie miłości Bożej. W Starym Testamencie nazywa się go również: „niewiernością”, „zerwaniem przymierza, które zawarł Bóg z człowiekiem”. Tym samym człowiek daje w gruncie rzeczy do zrozumienia, że wystarcza sam sobie, że nie potrzebuje Boga. To zaś jest odwrócenie całego porządku do góry nogami. Bóg i człowiek są wzajemnie dla siebie, ale człowiek zerwał więź z Bogiem i uznał siebie za probierz całego porządku.

    Oczywiste, że nie przy każdym grzechu uświadamiamy to sobie tak wyraźnie, ale każdy z nas doświadcza i wie, czym jest zawód, zaniedbanie. Doskonale rozumiemy, iż pozostajemy daleko w tyle w stosunku do tego, czym moglibyśmy i czym winniśmy być zgodnie z planem Bożym.

    Przykazania, w których zostaje nam uwidoczniona wola Boża, nie są więc szykanami ani swawolą - mają one na względzie największe dobro poszczególnego człowieka i całej wspólnoty ludzkiej. Czyż byłoby na przykład możliwe współżycie ludzi bez prawdomówności, bez miłości rodziców albo bez ochrony własności? Grzech jest właściwie dlatego największą głupotą człowieka i bezsensem, ponieważ Boży plan świata jest dobry dla człowieka. W grzechu człowiek się rujnuje. Staje się obcy sobie samemu. Zapewne każdy już tego doświadczył, gdy po dopuszczeniu się grzechu nie mógł zrozumieć, dlaczego tak postąpił. Kto zatem widzi w wierze jedynie gąszcz zakazów i przepisów, które wkraczają w jego życie i przeszkadzają, albo widzi w niej nawet zasieki z drutu, które są przyczyną naszych niechybnych upadków, ten nie doświadczył jeszcze, czym faktycznie jest wiara.

    Więcej na następnej stronie

    Zrozumiałe, że istnieją stopnie grzechu, zależnie od tego, z jaką świadomością i rozwagą wypowiedziane zostało owo „Nie” w odniesieniu do woli Boga. Bóg osądza człowieka uwzględniając jego zamiar, jego usposobienie, a nie tylko stan faktyczny. Może się zdarzyć, że ktoś, aczkolwiek popełnił czyn grzeszny, nie stał się winnym, gdyż nie dostrzegał albo nie chciał owej grzeszności czynić. Także sprawa, w której człowiek przeciwstawił się woli Bożej, może być mniejszej lub większej wagi. Każdy bowiem przyzna, że zachodzi różnica pomiędzy kradzieżą a łakomstwem dziecka albo pomiędzy zabójstwem a n ieiiprzej maścią (jedno i drugie to grzechy przeciwko piątemu przykazaniu). Stąd już Apostołowie rozróżniają błędy, popełniane przez wszystkich (Jk 3,2; l J 1,8), oraz grzechy, które prowadzą do śmierci (Rz l,32; Koi 2,12 i in.).

    Następstwa grzechu

    Gdy grzech został popełniony, on nie przeminął, ale wywołał stan winy. W grzechu człowiek przedkłada ponad Boga coś, co wydaje mu się godne zabiegów. Dlatego to grzech ciężki prowadzi do wyobcowania z Boga, rozrywa więź miłości pomiędzy Bogiem i człowiekiem. Człowiek oddziela się przez to od Boga. Jego życie staje się bezsensowne, ponieważ nie jest on już skierowany do celu, jaki został mu wyznaczony i jaki równocześnie ma zaspokoić jego pragnienie szczęścia. Ale to nie Bóg odwraca się do człowieka, przeciwnie, człowiek odwraca się do Boga.

    Ponieważ Bóg jest źródłem i celem wszystkiego, grzech stanowi równocześnie zakłócenie stosunku człowieka do człowieka oraz do jego otoczenia, a zatem oznacza troskę, niedostatek i cierpienie. W wyniku grzechu świat staje się gorszy. Odwracając się od Boga godzimy właściwie nie w Niego - to jest bowiem niemożliwe - ale w nas samych, tracimy najgłębszy sens naszego przeznaczenia. Symptomami tego są niepewność, zwątpienie, cierpienie, choroba i śmierć. Każdy z nas zna przykłady, gdzie nieporządek, grzech, zniszczy człowieka także fizycznie (por. obmowy, pijaństwo kierowców). Nie Bóg karze nasz grzech, to grzech sam siebie karze. W takich oto następstwach odzwierciedla się nieobecność Boga na tym świecie (por. Rdz 5,17 nn; Rz 5,12).

    Z każdym grzechem zwiększa się też - jak każdy sam może tego doświadczyć - podatność na dalsze grzechy. Ona umożliwia reakcję łańcuchową - dalsze zło. Od momentu wypowiedzenia przez pierwszego człowieka „Nie” w stosunku do miłości Bożej, wszyscy rodzimy się i przychodzimy na świat, który naznaczony jest grzechem. W tym jednak momencie dochodzimy do bardzo dyskutowanego punktu.

    Więcej na następnej stronie

    „Wina dziedziczna”


    Z jednej strony uświadamiamy sobie dziś lepiej niż dawniejsze pokolenia, że wszystkich ludzi łączy wspólny los. Jeden dyktator z jakiegoś tam zakątka świata może połowę globu wciągnąć w okropną wojnę. Już nawet konkretny ojciec rodziny, który ją porzuca, może całą następną generację skierować na zgubne tory. Już w momencie narodzin człowieka zapadają pierwsze decyzje, które odbiją się na całym jego życiu (przynależność do takiego czy innego narodu, wychowanie przez wierzących czy też niewierzących rodziców...).

    Z drugiej strony jesteśmy dziś mniej skłonni niż dawne pokolenia pozwolić przypisać sobie winę innych i pytamy: „Co mam wspólnego z grzechem Adama?" Właśnie grzech uważamy najczęściej za sprawę prywatną między Bogiem a konkretnym człowiekiem, nie uwzględniamy skutków dotykających wszystkich.

    Zwykle używany termin , .grzech pierworodny” nie oddaje poprawnie tego, co właściwie chciano powiedzieć. W pojęciu ,,grzech pierworodny”, czyli dziedziczny (Niemieckie „Erbsünde” znaczy dosłownie „grzech dziedziczny” - (przyp. tłum.)), zarówno pierwszy człon — ,,grzech”, jak i drugi -„,dziedziczny” należy rozpatrzyć krytycznie. Grzech zakłada zawsze czyn osoby ludzkiej oraz osobistą odpowiedzialność. Tych dwóch elementów nie spotykamy jednak w tak zwanym grzechu pierworodnym - dziedzicznym. Dlatego też nauka chrześcijańska mówi, iż z racji samego tylko grzechu pierworodnego nikt nie będzie odrzucony przez Boga; może się to stać jedynie z racji jego grzechu osobistego, którym równocześnie potwierdza grzech leżący u początków ludzkości i przystaje do niego.

    Przy grzechu pierworodnym nie wolno nam myśleć o „dziedziczeniu” w sensie biologicznym, prędzej już o uczestnictwie we wspólnej winie. Nie jest on czynem, ale stanem, mianowicie brakiem wspólnoty z Bogiem, w którym się znajdujemy, jesteśmy od urodzenia. Ten brak bywa lepiej wyrażony w sformułowaniu - „wina dziedziczna”. W języku łacińskim, a więc w języku Kościoła, określenie to brzmi: ,,grzech pochodzenia” (peccatum originale), i w ten sposób najlepiej oddane zostało to, co chciano wyrazić.

    Nie chodzi o grzech popełniony kiedyś przez Adama - a „Adam” znaczy po prostu „człowiek” - grzech, którym teraz wszyscy jesteśmy obciążeni. Owo nieszczęsne dziedzictwo oznacza raczej: Już na samym początku człowiek wszedł na błędną drogę i przekreślił w ten sposób plan Boży. Każdy człowiek bez wyjątku przychodzi na świat naznaczony owym powiedzianym Bogu „Nie”. Każdy więc znajduje się pod władzą grzechu. Zawód sprawiony przez Adama nie należy do przeszłości, ale jest aktualną teraźniejszością. Każdy bowiem wielokrotnie potwierdza w trakcie swego życia owo „Nie” skierowane do Boga, które było na początku. Tak więc stan oddalenia się człowieka od Boga jest również naszym osobistym dziełem.

    W podręczniku katechezy dla trzeciej i czwartej klasy czytamy na ten temat: „Co charakterystyczne jest dla całej ludzkości, autor natchniony ukonkretnił w jednym indywiduum, w Adamie. Adam jest równocześnie przyczyną i typem naszego stanu”.

    Przedstawienie grzechu pierworodnego w Starym Testamencie to przedstawienie obrazowe. Jedynie fakt istnienia grzechu od początku dziejów człowieka jest prawdą wiary: nie należy więc wszystkich detali opisu brać dosłownie. Również problem, czy u początków ludzkości była jedna tylko para ludzka (monogenizm), czy też kilka szczepów (poligenizm), pozostaje w biblijnym opisie stworzenia sprawą otwartą. To, jak rozumieć teksty biblijne, zwłaszcza opis stworzenia, zostanie później przedstawione bardziej wnikliwie.

    Więcej na następnej stronie

    Skąd więc zło i grzech?


    Skoro grzech tak bardzo dotyka samego człowieka, powstaje pytanie: Jak dochodzi do tego, że człowiek dobrowolnie tak bezmyślnie postępuje? Właściwie jest to nie do zrozumienia. Człowiek może zmierzać jedynie do czegoś, co mu się wydaje dobre i wartościowe. A zatem również grzech musi mu się przedstawić w szacie dobra i wartości godnej zabiegów, w przeciwnym bowiem razie nikt nie zdecydowałby się zgrzeszyć.

    Złodziej na przykład uważa, że posiadanie cudzego mienia przyniesie mu szczęście i wzbogaci go. Kto kłamie, ten chce ujść kary albo też chce zdobyć uznanie u ludzi, itd.

    Tylko w ten sposób staje się wytłumaczalne to, że człowiek jest w stanie zdecydować się na grzech i że przedkłada go nad przyjaźń z Bogiem. Wprawdzie za każdym razem doświadcza przy tym, że się myli, że grzech nie popłaca i zaczyna żałować. Miota się między chceniem i spełnieniem tak, że już św. Paweł wzdycha: „Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę” (Rz 7,19).

    Mimo to człowiek sam z siebie nie byłby zdolny do grzechu. Pismo święte pokazuje, że dochodzi tu pokusa z zewnątrz. Czyż patrząc na nieludzkie zbrodnie popełnione choćby w obozach koncentracyjnych, nie odnosimy wrażenia, że tego rodzaju złośliwość nie jest już wcale ludzka? Że musi się za tym kryć silniejsza duchowa moc, coś demonicznego? Tego rodzaju moce i władze zaprzeczające istnieniu Boga, Pismo święte nazywa diabłem. Określa go jako „kłamcę od początku”, „diabolus”, to znaczy jako mąciciela, który przeinacza wartości i otumania nas. Tylko tym sposobem grzech staje się dla człowieka czymś godnym zabiegów oraz pożądania. Największe jego oszustwo polega na tym, że stara się wyperswadować fakt grzechu i winy. Wszystko to jednak nie może być usprawiedliwieniem dla człowieka, gdyż tylko i wyłącznie w wyniku jego osobistego przyzwolenia może zaistnieć grzech.

    Jak mamy sobie wyobrazić diabła? Pismu świętemu nie zależy, by się na ten temat wypowiedzieć. Ono chce jedynie przedstawić rzeczywistość i działania tych diabelskich mocy.

    Czy poza „diabłem” stoi jakaś moc osobowa, czy też jest to jedynie abstrakcyjne pojęcie zbiorowe dla określenia zła na świecie? W Nowym Testamencie z jednej strony napotykamy mówienie o diable jako o mocy osobowej, na przykład przy kuszeniu Jezusa i przy wypędzaniu złych duchów; z drugiej zaś demony ukazują się również jako moce i władze nieosobowe (por. Ef 6,12; l P 5,8-9).

    Nauka Kościoła zawsze widziała związek pomiędzy „złem” i „złym” i łączyła je: ,,bo diabeł i inne złe duchy zostały stworzone przez Boga zgodnie z ich naturą jako dobre, ale z własnej winy stały się złymi. Człowiek grzeszy jednak za poduszczeniem diabła [...]” (IV Sobór Lateraneński, 1215).

    Podsumujmy: Zło na świecie pochodzi od samego człowieka, gdy ten sprzeciwia się woli Bożej. Czy w ten sposób zło zostało całkowicie „wyjaśnione”? Uważamy, że nie. Doskonale można zrozumieć, jeżeli po wszystkim, co dotychczas powiedziano, powstaną na nowo pytania i sprzeciwy: Dlaczego w takim razie daje nam Bóg ową straszną wolność grzeszenia? Czyż nie staje się współwinny jej skutków, to znaczy zła? Przecież On to wszystko dopuszcza. - Trzeba tu przywołać wszystko, co uprzednio powiedzieliśmy o wolności. Dać człowiekowi taką wolność było ryzykiem, ale też bez niego człowiek znaczyłby niewiele więcej niż bezwolne narzędzie. Bóg chce mieć człowieka większym. Czy wolno nam za to oskarżać miłość Boga? Wielkość jest zawsze narażeniem na niebezpieczeństwo.

    Więcej na następnej stronie

    Wszyscy jesteśmy dziś za możliwie największą wolnością jednostki w społeczeństwie. Z szacunku dla człowieka. Że tym samym także ryzyko nadużycia jej staje się większe niż w społeczeństwie, gdzie wszystko ściśle uporządkowano stosownymi przepisami, to oczywiste.

    Bóg nie chce zła, ale odważył się stworzyć człowieka tak wielkim, gdyż jest pewny - jak to jeszcze zobaczymy - że ostatecznie Jego miłość także zło obróci w dobro, że mimo to Bóg zrealizuje swoje zamysły wobec stworzonego przez siebie świata.

    A co z cierpieniem?


    Natychmiast pojawia się jeszcze większa wątpliwość: skąd bierze się cierpienie, którego w żadnym wypadku nie możemy połączyć z grzechem; cierpienie, które nie pochodzi od człowieka, które nie zależy od jego wolnej woli, któremu on raczej się sprzeciwia? Skąd biorą się katastrofy (trzęsienia ziemi, wypadki, powodzie, głód), skąd cierpienie ludzi niewinnych, dzieci? Skąd nędza i łzy, niepokój i lęk, a wreszcie śmierć? Każdy z nas musi z tego rodzaju cierpieniem iść przez życie i stąd zna je aż nadto dobrze. Kto jest za to odpowiedzialny? Czy nieistnienie świata nie byłoby lepsze aniżeli taki świat? Świat stworzył Bóg, czyż z tej racji nie należy tego wszystkiego Jemu ostatecznie przypisać?

    Zarzuty przeciwko Bogu, poczynając od początku dziejów ludzkości aż po nasze czasy, miały swoje źródło przede wszystkim w problemie cierpienia. Ktoś zatelefonował do mnie: ,,Czytał Pan w gazecie o bestialskim mordzie na małej dziewczynce? Proszę, niech mi Pan powie - bez pobożnych uników - gdzie był w tym momencie Bóg? Nie mogę wierzyć w Boga, który dopuszcza to wszystko”. No tak, jak można to wszystko pogodzić z wyżej wspomnianą miłością Boga? A może jest On bezsilny? Żaden naturalny ojciec nie mógłby się przyglądać, jak jego dzieci cierpią. ,,Nie, księże”, powiada lekarz do księdza w Dżumie Camusa, „ja mam inne wyobrażenie miłości i aż do końca życia będę się wzdragał przed umiłowaniem stworzenia, w którym dzieci będą cierpiały”.

    Trzeba przyznać: dla człowieka wierzącego cierpienie jest strasznym problemem i pokusą; ale również dla ateistów pozostaje ono zagadką. Niedopuszczalny jest tu unik, musimy problemowi temu poświęcić trochę czasu.

    Niejeden czyni propozycję: lepiej weźmy się do dzieła, budujmy szpitale, dbajmy o postęp nauki, aby złagodzić ból i oddalić śmierć, udoskonalajmy struktury społeczne - zamiast stawiać pytania, na które przecież nie potrafimy dać odpowiedzi. Lepiej walczmy z cierpieniem, zamiast zastanawiać się nad nim.

    Bez wątpienia, nam, ludziom, zlecono, byśmy to wszystko czynili. Cierpienie, dolegliwości są czymś złym i pozostają w sprzeczności z wolą Bożą. Ktokolwiek i gdziekolwiek uśmierzałby cierpienia, usuwał zło, ten działa z polecenia Boga, który nie chce bezczynnej uległości w stosunku do zła tego świata, ale przeciwnie, chce, by ten świat był dobry i szczęśliwy. Ale czy uda nam się całkowicie usunąć cierpienia ze świata? Żaden lekarz nie będzie leczył samego tylko bólu nie pytając, co go powoduje - zajmie się szukaniem przyczyny choroby. Czy możemy zatem i czy wolno nam po prostu uchylić pytanie dotyczące przyczyny i sensu cierpienia? Czy w takim jednak razie nie zatrzymalibyśmy się znowu na bezsensowności naszej egzystencji?

    Więcej na następnej stronie

    Żadne rozważania nie zdołają wytłumaczyć cierpienia. Ale skoro nie potrafimy go wytłumaczyć i usunąć z tego świata - może zdołamy przynajmniej wzbudzić zaufanie, że ma ono sens, że cierpienie nie musi być przejawem bankructwa miłości Boga. To byłoby nawet ważniejsze aniżeli wyjaśnienie, to wystarczyłoby, aby móc żyć z cierpieniem.

    Zanim zwrócimy się do Biblii, by zobaczyć, co ona mówi na ten temat, chcemy najpierw zastanowić się, czy nasze własne przemyślenia nie potrafiłyby nam przynajmniej częściowo wyjaśnić problemu.

    Cierpienie potrafi oczyszczać. Ten, czyja droga życia przebiega całkowicie bez ciosów, zbyt łatwo zadowala się samą powierzchnią życia. Cierpienie zaś często odsłania fundamenty i pozwala spojrzeć głębiej. W nim może człowiek dojrzeć (może się oczywiście także załamać). Każdy z nas spotkał już ludzi wypróbowanych w cierpieniu -na przykład niewidomego wobec ich człowieczej wielkości my, zdrowi, wydajemy się sobie bardzo małymi i małodusznymi. Otwarte pozostaje jednak pytanie.- Dlatego owo oczyszczenie musi się dokonywać w tak bolesny sposób?

    Ból może pełnić funkcję ostrzegawczą -- wskazuje na chorobę. Jeżeli zostanie ona dzięki niemu dostatecznie wcześnie rozpoznana, może uda się ją ewentualnie jeszcze wyleczyć. Tak to ból służy życiu, w konkretnym przypadku może więc z cierpienia wyniknąć dobro. My jednak pytamy: Czy nie można by tego osiągnąć inaczej?

    Wszystkie te rozważania nie zaprowadzą nas zbyt daleko. Cóż zatem Biblia mówi na temat cierpienia i o tym, jak wobec niego sam Chrystus zachował się?

    Wielu łączy spontanicznie cierpienie z grzechem i rozumie je jako karę zań. Już małemu dziecku mówią, gdy się oparzyło: „To kara za twoje nieposłuszeństwo”. W Starym Testamencie cierpienie jest rzeczywiście powszechnie uznane jako kara za może ukryte przewinienie (por. Księga Joba, ale i tam ten punkt widzenia jest już skorygowany). W Nowym Testamencie zaś nie spotyka się tej myśli ujętej w taki sposób. Gdy uczniowie, widząc przechodzącego obok niewidomego, pytają: „Kto zgrzeszył, że się urodził niewidomy - on czy jego rodzice?” Jezus odpowiada: „Ani on nie zgrzeszył ani rodzice jego, [...]” (J 9,2-3). A zatem powiązanie grzechu z cierpieniem nie może być tak powierzchowne.

    Sam grzech powoduje jednak karę, ponieważ burzy obowiązujący porządek. I w tym głębszym sensie jak najbardziej spotyka się w Piśmie świętym, także Nowego Testamentu, powiązanie grzechu człowieka z cierpieniem. Widzieliśmy już, że w wyniku grzechu świat stał się gorszy. Nie tylko człowiek zostaje dotknięty tragedią powiedzianego Bogu „Nie”, ale także świat pozaludzki. Bóg jest praprzyczyną wszystkich rzeczy, a więc powiedziane Mu nasze „Nie” uderza tym samym w fundamenty tego wszystkiego, co istnieje, i musi działać niszcząco.

    Więcej na następnej stronie

    Świat zwierząt i rzeczy pozostaje do człowieka w relacji pełnej tajemnicy. Człowiek jest szczytem ewolucji (Teilhard de Chardin), on winien być ukoronowaniem stworzenia. W ten sposób on jest przeznaczeniem świata. Cały kosmos został wkomponowany w dzieje ludzkości. Toteż „Nie” zawarte w grzechu oznacza równocześnie sabotaż w odniesieniu do całości: uległ naruszeniu porządek w kosmosie. Związek między przeznaczeniem świata a wolną decyzją człowieka najjaśniej i najwyraźniej przedstawił św. Paweł Apostoł w Liście do Rzymian (8,18 nn). Jakkolwiek na pierwszy rzut oka taka myśl może się nam wydawać bardzo obca, to czyż właśnie nie my, ludzie XX wieku, odczuliśmy, że całe stworzenie zostało złożone w nasze ręce -na dobre czy na złe?

    Musimy stwierdzić, że również i Biblia nie mówi jednoznacznie, skąd bierze się cierpienie.

    Pismu świętemu chodzi o to, by nam uświadomić, że Bóg nie chce ani cierpienia, ani zła, ale jedynie dobra. Chrystus przychodzi jako Wybawca, jako „Zbawiciel”, który czuje się powołany właśnie do chorych i grzesznych, aby rozpocząć swoje dzieło zbawienia tam, gdzie ono jest najbardziej konieczne; gdy spotyka się z cierpieniem i śmiercią, często bywa poruszony współczuciem (Łk 7,13) albo nawet wzruszony do łez. On angażuje się w walkę przeciwko grzechowi i cierpieniu. Jeżeli wyjdziemy od tego, że w Jezusie Chrystusie spotykamy Ojca Niebieskiego, znaczyłoby to, iż Boży „dopust” nie jest obojętnym i biernym przyglądaniem się, a On raczej czyni wszystko, aby pokonać cierpienie. My zaś mamy z tym współdziałać.

    I tak dochodzimy do czegoś, co jest o wiele ważniejsze aniżeli jakiekolwiek „wyjaśnienie”. Gdy nas bowiem rzeczywiście przygniecie cierpienie, na skutek wyjaśnienia nie stanie się ono wcale znośniejsze. Jeżeli wówczas w ogóle czegoś potrzebujemy, to sensu i nadziei. I właśnie na nic innego jak tylko na to chce wskazać Pismo święte: Bóg nie daje nam w nim odpowiedzi na pytanie, skąd cierpienie - On bierze je na siebie, On nie stoi wobec niego bezradny, On nie pozwala, by ono po prostu zaistniało. Przykre dla człowieka cierpienie oraz wszelkie zło wprzągł - można powiedzieć - w służbę i osiąga pomimo cierpienia swój cel, jakim jest nowe stworzenie. Świat nie został jeszcze ukończony, przeciwnie, człowiek winien pomagać w prowadzeniu go do wyznaczonego celu. To jest sposób walki Boga ze złem i cierpieniem. Ale ten temat musimy omówić obszerniej.

    Wierność Boga


    Bez sprzeciwu przyznajemy: obraz człowieka, jaki uzyskaliśmy na podstawie dotychczasowych rozważań, nie jest zbyt różowy. Linia rozdarcia biegnie od góry do dołu. Przeświadczenia dotyczące człowieka, wyrażone w pierwszych rozdziałach naszych rozważań opartych na racjach rozumowych, ze strony wiary zostają jedynie potwierdzone. Obraz ten byłby pesymistyczny jedynie w tym przypadku, gdyby tym samym zostało wypowiedziane już ostatnie słowo. Najważniejsze jednak pozostaje jeszcze do powiedzenia.

    Podsumujmy jeszcze raz wszystko, co usłyszeliśmy dotąd jako chrześcijańską naukę o człowieku: Bóg pragnie, by człowiek pozostawał w ścisłej wspólnocie z Nim samym. Ludzkość przez poszczególnego człowieka wypowiada swoje „nie” względem takiego zamierzenia. Tym samym zburzeniu ulega harmonia między Stworzycielem i stworzeniem, a także między jednym człowiekiem a drugim człowiekiem oraz między człowiekiem i światem. Człowiek tkwi w złu i jest teraz rzeczywiście pogrążony w bezsensowności, znajduje się w sytuacji bez wyjścia.

    Więcej na następnej stronie

    Na temat samego faktu tkwienia człowieka w tego rodzaju sytuacji zła i nieszczęścia panuje daleko idąca zgodność. Już jednak w momencie uzasadniania takiego stanu zapatrywania różnych światopoglądów okazują się bardzo zróżnicowane. A już całkowicie przeciwstawne opinie wypowiadane są odnośnie do wyjścia z tego dylematu. Pytanie dotyczące wyjścia ze zła i nieszczęścia stanowi ukryty problem podstawowy każdej religii. Pomijamy tu wszelkie próby są mów y bawienia, głoszone przez inne religie, a przede wszystkim przez niereligijne prądy dawnych epok jak na przykład: przez postęp, kolektyw, marksizm, humanizm. Może dla pewnych ludzi narkomania, alkohol, seks i tym podobne stanowią rodzaj próby, by przynajmniej na kilka godzin uwolnić się od beznadziejności i by w harmonii, w zadowoleniu z ,,Boga i świata” - jak się to mówi - być bezgranicznie szczęśliwym.

    Dla chrześcijaństwa nie ulega wątpliwości podstawowy fakt: jakkolwiek postęp i wszelkie inne ludzkie wysiłki są konieczne i mogą powodować posuwanie się do przodu, to jednak człowiek nie może sobie samemu nieść ratunku w sytuacji nieszczęścia i zła - podobnie jak nikt nie może sam siebie wyciągnąć z bagna posługując się własnym warkoczem. Człowiek oddalił się wprawdzie samowolnie od Boga poprzez grzech, do nawiązania kontaktu on sam nie może jednak doprowadzić. Pomoc i ratunek - my, chrześcijanie, mówimy o „wybawieniu” - muszą polegać na pokonaniu przestrzeni dzielącej nas od Boga, a to może się stać jedynie za sprawą Bożą - i to stało się za sprawą Bożą. W Jezusie Chrystusie On znów zbliżył się do człowieka, w Nim została jeszcze wspanialej odbudowana wielkość człowieka, którą ongiś zaplanował Bóg. Dzięki Niemu dobro na świecie staje się mocniejsze niż zło.

    Bóg dokonał rzeczy najodważniejszej spośród tych, które mogły się stać, i w tym okazał się znowu „miłością”: wszedł w nasz świat naznaczony grzechem. W osobie swego Syna On sam wziął na siebie nieszczęsną naszą sytuację, stał się jednym z nas, poniósł naszą śmierć. W człowieku Jezusie z Nazaretu owo ludzkie „Nie” rzucone Bogu stało się znowu „Tak”. On powiedział o sobie: „Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał [...]” (J 4,34). W ten sposób przestrzeń dzieląca nas od Boga została radykalnie pokonana na razie w jednym miejscu, mianowicie w Jezusie Chrystusie, a panowanie grzechu na świecie - złamane.

    Chociaż człowiek opuścił Boga, to jednak Bóg nie opuścił człowieka. Przeciwnie, On bierze cierpienie świata na siebie i czyni z niego swój własny los. Owszem, On sięga aż do jego korzeni - do grzechu. Paweł powiada wręcz, że Bóg Syna swego „dla nas grzechem uczynił” (2 Kor 5,21). Bóg i grzech - to skojarzenie, z którego nic nie możemy zrozumieć. W losie Chrystusa uwidacznia się wyraźnie cały dramat oddalenia się człowieka od Boga, gdyż Jego solidarność z nami sięga aż po opuszczenie Go na krzyżu („Boże mój. Boże mój, czemuś mnie opuścił?” - Mt 27,46), a więc aż po ostateczne granice ludzkiego cierpienia i umierania. W tym kontekście jeszcze raz trzeba podkreślić: Bogu nie podoba się, że cierpi człowiek albo nawet Jego Syn. On pragnie naszego szczęścia i z tej racji posługuje się czymś najwznioślejszym, mianowicie samym sobą w Chrystusie. Gdyby był jeszcze potrzebny dowód na miłość Bożą, która wciąż na nowo jest nam przekazywana, wówczas tu został nam dostarczony, ponieważ „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13). Niechaj zrozumie, kto chce.

    Jakże jednak niewystarczające jest wyobrażenie wielu ludzi - również wielu chrześcijan - o tym zbawczym zdarzeniu: Człowiek zgrzeszył. Bóg rozgniewał się i żąda sprawiedliwej kary. Konieczne jest nieskończenie wielkie zadośćuczynienie. Syn sam się ofiarowuje i kroczy straszliwą drogą cierpienia; sprawiedliwości stało się zadość.

    Więcej na następnej stronie

    Tak Boga nie możemy sobie jednak wyobrażać: jako kogoś, kto zostaje przebłagany przez krew. Bogu nie chodzi o zabezpieczenie własnych interesów, Jemu zależy raczej na tym, aby przez Chrystusa ratować człowieka. Bóg nie żąda, On daje. Bóg nie chce trudów, bólu, śmierci, ale dobra, dobrego człowieka - oczywiście również wtedy, gdy będzie ciężko. Człowiekiem na wskroś dobrym był Jezus Chrystus. On jest pierwszym ,,człowiekiem nieskalanym", człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż zgodnym z planem Bożym, Dzięki temu w Nim zostało pokonane zło; z tego powodu ponownie spotykają się w Chrystusie Bóg i człowiek - oddzielenie zostało przezwyciężone. Nasze to dzieło, że owo wytrwanie w dobrym zaprowadziło Go na Krzyż.

    Jeżeli więc w ogóle istnieje ,,wyjaśnienie” krzyża, wówczas jest ono następujące; To miłość sprawia takie rzeczy. Ona jedynie potrafi zaryzykować poświęcenie, a nawet śmierć. W takiej miłości Bóg szuka bliskości i kontaktu z oddalonym człowiekiem, z człowiekiem, który sam się zrujnował w grzechu. Zło zostaje naprawione nie poprzez karę, ale poprzez jeszcze większą miłość. Miłość Boga przyszła do nas w Chrystusie. Gdyby ludzie przynajmniej w tym momencie przystali na to, gdyby Jego orędzie znalazło posłuch i wiarę, cierpienia oraz krzyż Chrystusowy byłyby do uniknięcia. Ale człowiek ponownie nie wyraża swej gotowości, a więc ponownie za ,,Nie” człowieka wobec miłości Bożej idą ból i śmierć.

    Właśnie przez to, że umiera Ten, który jako Bóg jest nieśmiertelny i który nauczał, iż On jest ,,życiem świata”, śmierć straciła znaczenie, została przezwyciężona. Ona nie może zatrzymać Tego, który do niej nie należy - Chrystus powstaje z grobu. Tym samym w sposób 'zasadniczy zostało przełamane powszechne prawo śmierci. Śmierć Chrystusa to pierwsze cierpienie na tym świecie, które miało sens.

    Nowa wielkość człowieka


    Tak więc został zrobiony początek. Zaczęła się przyszłość. Przez to, że człowiek trzyma się Jego, Chrystusa Jezusa, którego „Tak” w odniesieniu do woli Bożej czyni swoim własnym „Tak”, powraca on znowu do jedności z Ojcem, jest „zbawiony”. Jak w Adamie wszyscy stali się grzesznikami, tak w Jezusie Chrystusie wszyscy powracają znowu do jedności z Bogiem.

    Jak ongiś człowiek stał się powodem nieszczęścia dla całego stworzenia (przez swój grzech), teraz dzięki „Tak” Człowieka-Jezusa jest on początkiem szczęścia.

    Jednakże nowe ukierunkowanie na Boga zostaje dane człowiekowi najpierw jedynie jako możliwość. On sam musi się na nie zdecydować poprzez „Tak” w akcie wiary. Nie będzie zbawiony bez swojej woli albo - co więcej - wbrew niej. Znowu respektowana będzie tu jego wolność. Nie w tym sensie, jakoby człowiek dzięki swemu działaniu mógł wymusić zbawienie -- wszystko bowiem pozostaje darem Bożym, łaską - ale on musi być gotów pozwolić się zbawić. „Ten, który cię stworzył bez ciebie, nie chciał cię zbawić bez ciebie” (Augustyn). O tym wszystkim będziemy jeszcze obszerniej mówić.

    Jeszcze raz: cierpienie


    Powiedzieliśmy: Zło, cierpienie istnieją wbrew woli Boga. Spójrzmy teraz ponad nie: Bóg sprawia dobro nawet poprzez zło. To, co stało się przez Chrystusa, nie było zwykłym „poprawieniem” naszej egzystencji, Bóg zabrał się do korzenia - do grzechu - i zrobił nowy początek: lęk i śmierć nie są ostateczne w orędziu chrześcijańskim. Miłość Boża jest mocniejsza niż wina, silniejsza od cierpienia i śmierci. Po śmierci Jezusa w Wielki Piątek następuje Jego zmartwychwstanie w poranek Wielkanocny. Chrystus żyje, a tym samym została pokonana również nasza śmierć. Chrystus stał się początkiem „nowego stworzenia” (por. Ef 1,20 nn).

    Więcej na następnej stronie

    Tym samym jednak cierpienie nie przestaje być cierpieniem, a śmierć śmiercią. Ale cierpienie i śmierć odtąd mają „przyszłość”. Nie są już znakiem przegranej, nie są przeznaczeniem, ale mogą pomóc w zbawieniu i mogą oznaczać początek nowego życia. Krzyż Jezusa -dotąd negatywny symbol bezsensownej śmierci - staje się pozytywnym znakiem umieszczonym przed klamrą, która obejmuje całe nasze życie. Tam, gdzie ktoś przez śmierć czuje się zjednoczony z Chrystusem, ma miejsce nowy początek jako że i ziarno pszeniczne musi najpierw „obumrzeć”, aby przyniosło plon stokrotny (por. J 12,24). Tylko w przypadku całościowego ujęcia tego, co jest, oraz tego, co ma nastąpić, czyli tylko dzięki świadomości, że nasze ziemskie bytowanie to jedynie wycinek życia, do jakiego nas Bóg przeznaczył, cierpienie staje się znośne. Bo „cierpień czasu tego nie da się porównać ze wspaniałością, która stanie się naszym udziałem”. Nasze spojrzenie wymaga zwiększonej głębi ostrości, my musimy spojrzeć poza granicę śmierci. Dopiero na tle całości szczegół nabiera swego sensu. W ten sposób chrześcijanin żywi ufność, iż wszelkie zło obróci się w dobro. Jest przekonany, że Bóg, biorąc pod uwagę całość, doprowadzi jednak do szczęśliwego końca swoje stworzenie i człowieka. Tak więc z największej rozpaczy człowiek wierzący rzuca się w objęcia bezgranicznej ufności; teraz nie szuka już wyjaśnień, ale ufa i ma nadzieję: Bóg nie jest przeciw nam, ale dla nas.

    Tym samym cierpienie nie ulega pomniejszeniu czy nawet gloryfikacji. Nadal pozostaje ono zadaniem chrześcijanina, aby posługując się wszelkimi dostępnymi środkami zwalczał cierpienie i coraz bardziej je wypierał. Chrześcijańskie „znoszenie”, chrześcijańskie „poddanie się” to nie bezczynne przyjęcie nieszczęść oraz zła, ale w najwyższym stopniu aktywne „tak”. Podobnie jak Chrystus, chrześcijanin podejmuje walkę ze złem; gdzie zaś nie może przezwyciężyć cierpienia czy zła, znacznie pomniejsza jego rozmiary przez to, że jeden drugiemu pomaga nieść brzemię; gdzie zaś i to jest niemożliwe, przyjmuje on cierpienie ufając w ostateczny cel i w dobry koniec. Tak przezwycięża je - podobnie jak Chrystus - przez to, że je znosi. Tylko w ten sposób bywa ono ostatecznie pokonane. Chrystus nie nałożył na nas nowego ciężaru - chrześcijaństwo nie wynalazło cierpienia - ale chce nam pomóc w przetrwaniu go.

    Chrześcijaństwo nie służy w żadnym wypadku temu, by łatwiej uporać się z trudnościami życia; nie jest plasterkiem na rany nieszczęść doczesnych. Również chrześcijanin lęka się cierpienia, ale on dopatruje się w nim sensu. Oczywiście trzeba wierzyć w Boga i w Jego objawienie, aby to móc zobaczyć. Czyż jednak gdziekolwiek uzyskujemy lepszą, bardziej godną człowieka odpowiedź na pytanie dotyczące cierpienia? Przede wszystkim zaś czy istnieje lepsza możliwość przetrzymania i przetrwania cierpienia, aniżeli właśnie to zaufanie?

    Chrystus nadzieją świata


    Czy to wszystko nie jest jednym wielkim pobożnym samookłamywaniem się? - Oszukani zostali raczej ci wszyscy, którzy wyłącznie sprawy ziemskie uczynili celem swojej nadziei. Wszystko to w ciągu jednej nocy może ulec rozbiciu i każdemu z nas kiedyś tam się rozbije. Zaufajmy raczej naszemu najgłębszemu pragnieniu, które - jak widzieliśmy - sięga daleko poza wszystko, co osiągalne i które jest pełne nadziei. Zaufajmy przede wszystkim Jezusowi Chrystusowi, który we wszystkich swoich obietnicach okazuje się prawdomówny. Chrześcijaninem jest ten, kto żyje tą nadzieją.

    Jeżeli dziś tak wiele mówi się o tym, że doszło do „kryzysu wartości wszelkich wypowiedzi na temat Boga”, to odnosi się to przede wszystkim do Boga, który egzystuje poza tym światem, zachowując absolutny dystans do niego. Taki Bóg rzeczywiście nie żyje, ale nie został On dopiero przez nas zamordowany - On nigdy nie istniał. To nie jest Bóg prawdziwie chrześcijański, Bóg, który poniósł śmierć za dzisiejszego człowieka, ale to obraz Boga ludzki, czasowo uwarunkowany. Bóg, który objawia się nam w Chrystusie Jezusie, ma z nami coś wspólnego, On nas bezwzględnie interesuje. On jest skierowany do nas, On jest miłością. On dopomaga nam ze względu na nas samych. O naszej wielkości i o naszej nędzy decyduje nasz stosunek do Niego.