Nie wyobrażam sobie Kościoła bez ekumenizmu

publikacja 20.01.2006 13:17

O dialogu z luteranami, pobożności maryjnej i ekumenizmie w Polsce z ojcem Stanisławem Celestynem Napiórkowskim OFMConv rozmawia ks. Tomasz Jaklewicz

Nie wyobrażam sobie Kościoła bez ekumenizmu Ks Tomasz Jaklewicz Agencja GN

Ks. Tomasz Jaklewicz: Ojciec Profesor jest specjalistą od Maryi i od Lutra. Dziwny zestaw. Jak do tego doszło?

O. Stanisław Celestyn Napiórkowski: Po ludzku myśląc – przypadkowo; człowiek wierzący powie - opatrznościowo. Zostałem wysłany na studia, by przygotować się do służby dziedzictwu św. Maksymiliana. Byłem zafascynowany maryjnością Założyciela Niepokalanowa. Już jako żółtodziób głosiłem referaty o Matce Bożej. Kiedy zaczynałem studia doktoranckie na KUL-u w 1959 roku, ekumenistów właściwie jeszcze tam nie było. Studiowałem u ojca Ludwika Krupy, bernardyna, teologa tradycyjnego. Kiedyś szedłem na przechadzkę po obiedzie (szukałem właśnie tematu pracy doktorskiej). Spotkałem mojego promotora, który krzyknął z daleka w moją stronę:: „Ojciec, mamy temat - „Mariologia a ekumenizm”. Zawirował mój świat. Nikt nie był w stanie przewidzieć, jak to się skończy.

Czy ojciec Krupa wydał ten okrzyk już pod wpływem Soboru Watykańskiego II?

To było jeszcze przed soborem, ale sobór już wschodził. Jan XXIII wskazał ekumenizm jako jego temat priorytetowy. Podjąłem więc zagadnienie „Mariologia a ekumenizm”. Ograniczyłem zainteresowania do protestanckiej krytyki dogmatu o wniebowzięciu z 1950 roku. Krytyka protestancka eksplodowała super obficie. Źródła rozprawy miały charakter wybitnie antykatolicki. Znalazłem się w niezwykle trudnej sytuacji. Nie byłem przygotowany na takie zderzenie. Na moim uniwersytecie, a także szerzej – w Polsce - nie było katolickich specjalistów od protestantyzmu. Trzeba było samemu kaleczyć sobie palce i nabijać guzy. Odkryłem, że ewangeliccy krytycy mariologii katolickiej mają sporo racji, ale też, Bogu dzięki, nie we wszystkim mają rację.

Katolik może się oburzyć. Jest przekonany, że protestanci nie uznają Maryi.

Luteranie przyjmują Boże Macierzyństwo i dziewicze macierzyństwo Maryi. Luter mówił, że Matce Najświętszej należy się najwyższa część. Napisał piękny komentarz do Magnificat, o którym w mojej Katedrze Mariologii KUL powstała po latach piękna rozprawa doktorska.. Nasi wierni, kiedy twierdzą, że luteranie nie czczą Maryi w tym sensie mają rację, że wzdrygają się przed wzywaniem Matki Najświętszej.

Czego katolicki czciciel Maryi może się nauczyć od Lutra i protestantów?

Przede wszystkim promocji Chrystusa w swojej duchowości. Zdarza się bowiem w naszej pobożności, że tak bardzo koncentruje się ona wokół Matki Najświętszej, że pozostawia w cieniu Chrystusa. A w Ewangelii czytamy: „Pójdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię” (Mt 11,28). Pan Jezus wzywa do siebie, a apostołowie pobożności maryjnej przemilczają to, nawołują tylko (niemal tylko) do Matki Najświętszej. Przekonują przy tym, że tak jest lepiej. Wobec takiego doświadczenia trzeba przystanąć, by przeprowadzić poważny rachunek sumienia. Boże kochany! Pan Jezus tak wiele uczynił, byśmy uwierzyli w Jego miłość, bezpośredniość, przystępność, łaskawość, miłosierdzie...; tak wyraźnie uczy nas modlitwy do Ojca i wzywa do Siebie... Jakżeż często jednak jego wyraźne słowo w tym temacie nie jest brane na serio. Protestancki protest może być dla nas łaską przyzywającą do przemyślenia problemu. Możemy wiele uczynić dla pięknej promocji Pana Jezusa w naszej pobożności maryjnej.

Ojciec spotykał się z zarzutami, że jako katolicki teolog atakuje pobożność maryjną pod wpływem protestantów

Rzeczywiście. Zdarzało się, że już samo stawianie pytań co do teologicznej poprawności niektórych naszych pieśni czy modlitw maryjnych łatwo postrzegano jako uleganie wpływom protestantyzmu. Chociaż, w imię prawdy muszę stwierdzić, że nie zdarzało się to często. Nie rzadko natomiast ludzie, w tym duchowni różnych szczebli, przyznawali rację i stwierdzali potrzebę oczyszczania tradycyjnych form naszej pobożności. Kiedy papież Paweł VI w adhortacji Marialis cultus zupełnie wyraźnie zestawił kilkanaście dość typowych niewłaściwości pojawiających się w pobożności maryjnej, coraz rzadziej raniły wspomniane oskarżenia. Oczywiście - nie chodziło i nie chodzi o atak, lecz o zatroskane i krytycznie życzliwe patrzenie na coś, co się kocha i na czym zależy. Jak wychowanek Niepokalanowa i franciszkanin mógłby być przeciwko kultowi Matki Bożej?! Nie znaczy to jednak zrezygnować z powołania do teologii oraz krytycznej, choć zawsze życzliwej, oceny konkretnych propozycji mariologicznych oraz przejawów maryjnej pobożności. Czy można bezgrzesznie nie zdradzać powołania teologa rezygnując z łaski myślenia? Czy można spać ze spokojnym sumieniem, jeśli dostrzega się potrzebę pracy nad pogłębieniem, a niekiedy także uzdrowieniem słowa głoszonego o Matce Pana oraz form pobożności do Niej? Żeby nie pozostawać w sferze stwierdzeń ogólnych, zauważmy, że wydaje się wciąż książki np. św. Alfonsa Liguori’ego czy św. Bernarda z Clairvaux bez odpowiedniego komentarza. A potrzebne są pewne uwagi krytyczne, bo tam sprawiedliwości Boga i Chrystusa przeciwstawia się miłosierdzie Maryi. Można wysnuć wniosek, że lepiej się uciekać do Matki Bożej niż do Chrystusa. Wprost i bezpośrednio święci autorzy tego nie czynią, jednak dość wyraźnie to zakładają i popularyzują. Mnie się wydaje, że źródłem tej nieprawidłowości jest nadmierne psychologizowanie w teologii. Nie szuka się świateł w Objawieniu, ale przenosi się na religijność obraz z domu, gdzie mama zwykle jest lepsza, bliższa, lepiej zrozumie człowieka niż tata. Wino Ewangelii oraz teologii zamienia się na wodę swoistej psychologii rodziny. – Boże! Czy nie krzywdzimy naszych kochanych świętych apostołów maryjnych, takich jak wspomniany św. Bernard i św. Alfons, ale także św. Maksymilian i bł. Honorat – powielajac ich teksty i karmiąc nimi pobożność na przełomie tysiącleci – bez odpowiedzialnego doboru i bez dopowiadania młodszym słowem Kościoła? Nie wszystko, co pozostawili, musi być zdrową kromką chleba także dzisiaj. Przecież oni nie otrzymali łaski bycia na Soborze; nie zasmakowali radości lektury adhortacji Pawła VI o kulcie maryjnym i encykliki Jana Pawła II Matka Odkupiciela.... Oni mają prawo oczekiwać od nas, byśmy wznawiając ich stare książki odmładzali je jakoś odnowioną świadomością Kościoła. Tymczasem zdarza się, że ci sami ludzie, którzy z wielkim zapałem opowiadają się za Soborem i Janem Pawłem II, pracują przeciw nim rzucając na rynek – bez odpowiednich komentarzy – przedsoborowe lektury. Sam przymiotnik „święty” czy „błogosławiony” przed imieniem i nazwiskiem nie gwarantuje szczęśliwego wyboru edytorskiego. Ej, rozliczą nas kiedyś nasi święci ojcowie, rozliczą... Zapytają, w jaki to „mądry” sposób gospodarzyliśmy ich duchową spuścizną.
 

Ta pobożność maryjna sprawdziła się w Polsce w latach komunizmu. Wielu ludzi zostało tak wychowanych. Jak ich przekonać do tej teologicznej korekty?

Trzeba oczywiście dużego taktu, zrozumienia i cierpliwości dla ludzi inaczej uformowanych. Nikt jednak nie zwolni przewodników w Kościele od wytyczania właściwych ścieżek. Jeśli pasterz czy teolog przywołują biblijny obraz Boga i Chrystusa, to nic złego nie czynią. Wprost przeciwnie: Grzeszyłbym przeciwko swemu powołaniu, gdybym na to nie zwracał uwagi.

To, o czym mówimy jest konkretnym przykładem, do czego prowadzi ekumenizm.

Tak, zetknięcie się z innym stanowiskiem budzi nowe myślenie; zwraca uwagę na coś, czego dotąd nie zauważałem.

Czy ekumenizm przeżywa dzisiaj w kryzys?

Jest faktem, że w pierwszych latach po Soborze Watykańskim II był entuzjazm, radość. Teraz po 40 latach ta euforia gdzieś zginęła. Ja bym jednak nie mówił o kryzysie. Rzecz ma się następująco: zrobiliśmy szalenie dużo…

My, czyli kto?

Kościoły chrześcijańskie. Zaprzyjaźniliśmy się, rozmawiamy, rozwija się kilkadziesiąt dialogów międzykościelnych, podpisaliśmy różne dokumenty, modlimy się razem. Przestaliśmy się dziwić, że się razem modlimy. I teraz nie bardzo wiemy, co dalej robić, bo tyle już zrobiliśmy. Tak daleko zaszliśmy, że pojawia się pytanie: dokąd teraz? Jest to kryzys osiągnięć, kryzys wzrostu.

Ponieważ jesteśmy bliżej siebie, pojawia się lęk przed rozpłynięciem się w nieokreślonej całości, pojawiają się obawy o tożsamość wyznaniową.

Stajemy przed problemem: gdzie przebiegają granice między zacieśnianiem pięknej między kościelnej wspólnoty a zatracaniem tożsamości, której trzeba strzec. Te granice nie są do końca określone. Niektórzy mówią: „Dalej już pójść nie możemy”. Czy to jest pewne? Niekoniecznie. Mówi się słusznie o potrzebie nawracania się Kościołów. Nawracania do Chrystusa, do Ewangelii. Bo można tak strzec własnej tożsamości, że się popada w konserwatyzm. Można oczywiście grzeszyć w drugą stronę, czyli przez brak odpowiedzialności.

Na czym polega ten brak odpowiedzialności?

Na postawie: „A, wszystko jedno: protestant, prawosławny czy katolik. Żyjemy przecież w dobie ekumenizm!”.

Mówi się, że tendencje konserwatywne narastają, czy Ojciec zgadza się z tym?

Tak, narastają. Zarzucają mi nieraz, że rozbijam Kościół, że szkodzę, że jestem współczesnym modernistą. Mówię to, czego uczył sobór, co mówi Jan Paweł II, ale pewne środowiska konserwatywne twierdzą, że to właśnie znaczy zdradę.

Jakie jest źródło takich postaw?

Często lęk. Jak gdyby to wszystko od nas zależało, a nie od Ducha Świętego. Tymczasem trzeba pozwolić prowadzić się Duchowi Świętemu. Nawrócić się na ryzyko pójścia, tam dokąd Chrystus nas prowadzi. My nie do końca wiemy, dokąd idziemy w ekumenizmie, o tym mówił sobór, przypominał to Jan Paweł II. Jaki będzie kształt tej przyszłej jedności? Nie wiemy. Idziemy w zawierzeniu i w trosce, by dać się prowadzić Bożemu Duchowi.

Można odnieść wrażenie, że dialog ekumeniczny potrzebny jest tylko teologom. Czy jest jakieś przełożenie na życie zwykłych chrześcijan?

Wygłosiłem kiedyś referat w Toruniu na temat zasad dialogu między Kościołami. Po wykładzie urzędnicy miejscy obsiedli mnie prosżąc o ten tekst: „Proszę Ojca Profesora, te zasady wypisz, wymaluj pasują do naszej rady miejskiej. Ludzie nie potrafią rozmawiać ze sobą. Ojciec tłumaczy, że do istoty dialogu należy życzliwe, uważne słuchanie drugiego. A przecież u nas prawie nikt nikogo nie słucha, tylko sam „nadaje” i sam innych przekonuje, żeby jego zwyciężyło”. Musiałem im dać swój referat o metodologii dialogów międzykościelnych, aby uczyła się na nim Rada Miejska w Toruniu.. Podobnie było w Zgierzu, na spotkaniu KIK-u. Im też mówiłem, jak Kościoły owocnie rozmawiają ze sobą na różne trudne tematy. Słuchali z wypiekami na twarzach. Stwierdzali, że ta mądrość jest potrzebne również małżeństwie, w rodzinie: - Chcieć drugiego zrozumieć. I to wcale nie oznacza ducha kapitulacji. Przeciwnie, to wejście na sprawdzoną ścieżkę sukcesu.

Czyli słuchając życzliwie innych, nie tracę nic ze swego.

W grupie dialogu katolicko-luterańskiego, w której uczestniczyłem, był luteranin ze Strasburga, prof. Harding Meyer, solidny, mądry człowiek. Kiedy go życzliwie słuchałem, to wielokrotnie musiałem mu przytaknąć. Czasem się dziwiłem, że sam czegoś wcześniej nie zauważyłem, że tego tak nie postrzegałem. Podobne spotkania mnie ubogacają. Czasem trzeba będzie coś oczyścić na moim podwórku. Protestanci zwrócili uwagę na zniekształcony obraz Boga w naszej ludowej pobożności. Moje katolickie uszy słuchały najpierw z oburzeniem, ale potem, kiedy zacząłem uważnie czytać teksty niektórych pieśni maryjnych, nie mogłem nie przyznać racji.

Czy również niekatolicy uczą się czegoś od nas?

Byłoby nam miło, gdyby z ich strony pojawił się analogiczny sygnał.
 

Czy Ojciec zna jakiś przykład?

Luteranie w Polsce jako mniejszość nie mają takiej wewnętrznej siły, by głośno o tym mówić. Ale stwierdzam – by dać przykład, że już od kilkudziesięciu lat w środowisku protestanckim, w którym się obracam, nikt publicznie nie mówi, że uprawiamy bałwochwalstwo maryjne. Bracia luteranie w USA i Niemczech w dialogach z nami stwierdzają, że w protestach przeciwko tradycyjnej pobożności katolickiej posuwali się za daleko, że Maryja jest nie tylko katolicka, ale także ewangelicka, że oni, ewangelicy, są również wezwani, by sławić Matkę Pana. W Niemczech powstało ewangelickie stowarzyszenie, które zabiega o wyraźniejsze miejsce Matki Pana w ewangelickiej pobożności; wśród anglikanów w Anglii narodziło się dynamiczne stowarzyszenie maryjne w analogicznym celu; w mojej katolicko-luterańskiej komisji dialogu na forum światowym bracia luteranie przyznali, że mogliby uznać prymat papieski; dodali zastrzeżenie: „gdyby on został ewangelicznie zinterpretowany”; mimo tego zastrzeżenia – to ogromny krok do przodu. Podobne zbliżenia ze strony braci ewangelików można wskazać w ich nauczaniu o świętej Eucharystii, posługiwaniach kościelnych itd.

Co wniósł do ekumenizmu Jan Paweł II?

Nie sposób w tym miejscu wymieniać wszystkich ekumenicznych inicjatyw papieża. Było ich sporo. Wymienię dwa przykłady z polskiego podwórka. Podczas wizyty w kościele luterańskim w Warszawie w 1991 roku papież zwrócił uwagę na konieczność dystansu wobec hasła: Polak–katolik. Przywołał wtedy postać biskupa Kościoła Ewangelickiego-Augsburskiego Juliusza Bursche, który oddał życie za polskość w niemieckim więzieniu podczas wojny. Zaprzeczył w ten sposób rozpowszechnionemu przekonaniu, że luteranin to Niemiec. Papież mówił też o potrzebie tolerancji, ale także o tym, że tolerancja to za mało, potrzebna jest wzajemna akceptacja. Powrócił do tej myśli we Wrocławiu w 1997 roku. Mówił wtedy, że nawet akceptacja to za mało. Jezus oczekuje czytelnego znaku jedności, wspólnego świadectwa. To przesłanie dla ekumenizmu w Polsce wydaje mi się szczególnie ważne.

Co udało się w Polsce osiągnąć w dialogu ekumenicznym?

Kapitalnym, na skalę światową wydarzeniem było podpisanie w styczniu 2000 wspólnej deklaracji o chrzcie przez 7 Kościołów chrześcijańskich. Zwierzchnicy tych Kościołów uznali nawzajem ważność chrztu udzielanego w swoich wspólnotach. Staliśmy się w Polsce pionierami w praktycznym pokonywaniu kolejnej przeszkody na drodze do jedności. Teraz reprezentanci Kościołów opracowują temat małżeństw mieszanych (małżonkowie są różnych wyznań). Najciekawszy dokument na ten temat istnieje już we Włoszech. Wypracował go Episkopat Włoski wraz z synodami waldensów i metodystów. Dokument jest piękny, pełen szacunku dla każdej strony. Aż się serce raduje! Przyjmuje się, że o tym, w jakim Kościele dzieci będą ochrzczone i wychowane decydują małżonkowie. Duchowni mają im pomóc to rozstrzygnąć w sposób dojrzały, ale mają uszanować ich decyzję. Czy uda się wypracować u nas takie porozumienie? Jeśli udało się we Włoszech, za zgodą Jana Pawła II…, miejmy nadzieję.

Małżonkowie przed ślubem nie będą musieli deklarować, w którym Kościele będą chrzcili i wychowywali swoje dzieci?

Jakie będą praktyczne rozwiązania, tego jeszcze nie wiemy. Ale poszukiwania idą w tym kierunku, aby uszanować równą godność sumienia obu stron i decyzję rodziców.

Niektórzy obawiali się, że papież Benedykt XVI przyhamuje działania ekumeniczne. Tymczasem właśnie ruszył na nowo dialog katolicko-prawosławny.

Kard. Ratzingera postrzegaliśmy przez kilkadziesiąt lat w zestawieniu z Janem Pawłem II. Obaj dźwigali inną odpowiedzialność. Kard. Ratzinger miał święty obowiązek pilnowania hamulca w autobusie Kościoła. I rozważnie hamował. W porównaniu z motorem kościelnego autobusy, czyli papieżem, denerwował niekiedy i budził sprzeciw, ale on pełnił swój obowiązek. Teraz ten sam człowiek stoi przy motorze. Trudno wskazać człowieka tak zorientowanego w teologii jak on, kogoś tak otwartego i zarazem tak mocno zakorzenionego w tradycji.
Nie wyobrażam sobie teologii dzisiaj bez ekumenizmu, ani życia w Kościele bez otwarcia ekumenicznego.

Wywiad ukazał się w Gościu Niedzielnym 4/2006


styczeń 2006