Na pierwszy ogień

Monika Cieślar

publikacja 24.08.2011 07:20

Nie o grzechu chcę się rozpisywać, lecz o jedzeniu, bo to temat ważny, nad wyraz biblijny, bo bardzo lubię zarówno gotować, jak i dobrze zjeść.

Na pierwszy ogień plentyofants / CC 2.0 Dlaczego kwestie związane z jedzeniem wzbudzają od zarania dziejów wiele skrajnych emocji?

Na pierwszy ogień poszły zboża, warzywa i owoce. Na drugi zwierzęta i ich tłuszcz. Nie był to grill, ale działalność kultowa pierwszych ludzi. Autorem pierwszej ofiary był Kain, drugiej zaś jego brat Abel. Ofiarę Abla Bóg przyjął, na tę Kainową zaś nie wejrzał. Dalej już tylko żal, gniew, rozlana krew, kłamstwo i strach. A mogło być zupełnie inaczej... Abel mógłby z radością pasać dalej swoje stada, Kain cieszyłby się z każdej garści dojrzałej pszenicy czy prosa. Wieczorami mogliby przy ognisku rozmawiać o swojej pracy, o postępach we wprowadzaniu nowinek technologicznych, w końcu do woli zajadaliby się tym, co ziemia, z ich i Bożą pomocą wydała. Tak czytam tę mrożącą krew w żyłach historię pierwszego morderstwa i dumam, jakim człowiekiem był Kain, co złego robił, że Bóg tak radykalnie z nim postąpił.
 
Z drugiej strony może reakcja Boga wcale nie była aż tak surowa, raczej Kain nie poradził sobie z własną zazdrością w stosunku do brata i rozruszał na całego machinę grzechu. Trudno to ocenić. Coś w tym jednak jest, że kwestie związane z jedzeniem wzbudzają od zarania dziejów wiele skrajnych emocji. Adam skuszony pięknym owocem, kosztując go, dopuszcza się zerwania relacji ze Stwórcą, a efektem tego będzie także mocno nadwyrężona więź z kobietą, później własnymi dziećmi, dziećmi ich dzieci i tak dalej... aż do teraz. Jednak nie o grzechu chcę się rozpisywać, lecz o jedzeniu, bo to temat ważny,  nad wyraz biblijny, bo bardzo lubię zarówno gotować, jak i dobrze zjeść. Nie przypominam sobie jeszcze takiej dyskusji na temat odżywiania, w której biorący w niej udział zwolennicy różnych diet, ideologii czy mody, potrafiliby ze sobą o tym spokojnie rozmawiać. Mięsożercy kontra wegetarianie, wegetarianie kontra weganie, do tego witarianie, makrobiotycy, bezglutenowcy i nie wiem kto jeszcze. Co pobożniejsi chrześcijanie potrafią w takich rozmowach cytować fragmenty z Biblii na potwierdzenie własnego zdania, bez względu na to, czy jedzą mięso, bądź stronią od niego jak od ognia. Skąd w tym temacie tyle poruszenia, emocji i jakże często słów, które potrafią zrazić lub zranić? Szukanie odpowiedzi na to pytanie i wiele innych związanych z odżywianiem zapoczątkowała w moim przypadku informacja, że oto pod moim sercem rozwija się nowe życie i stanę się matką. Odpowiadam sobie zatem już prawie drugi rok i odkrywam, jak wiele zaniedbałam we wcześniejszych latach.
 
Kiedy jeszcze byłam na przysłowiowym garnuszku rodziców, jadałam to, co ugotowała moja mama lub od czasu do czasu tata. Jakoś nie przypominam sobie, by w okresie buntu i naporu stawać w opozycji do ich tradycyjnej kuchni. Chyba pasowało mi, że ktoś gotuje i piecze za (i dla) mnie. Pewien wyjątek stanowi tu samozwańczy pomysł zrobienia wraz z dwiema koleżankami z podstawówki jajecznicy. W tajemnicy każda z nas zabrała swój przydział jajek, chleb, jakąś kiełbasę, bardziej odważna obiecała zorganizować garnek po to, by na ognisku w lesie usmażyć ten przysmak. Do teraz pamiętam smak i podekscytowanie związane z rozpalaniem ognia, wbijaniem jajek, pilnowaniem, żeby się ta jajecznica nie przypaliła. Miałyśmy wtedy chyba po 12 lat. Dziewczyny, może uda nam się to jeszcze kiedyś powtórzyć?
Kontynuując wątek: nie walczyłam o prawa zwierząt, nie oglądałam filmów o warunkach, w jakich żyją przeznaczone na ubój krowy, świnie, kurczaki. Nie miałam pojęcia, co oznaczają cyferki na jajkach, nie czytałam składu na opakowaniach. Nie miałam komputera ani dostępu do internetu. W szkole, jak ktoś szedł pod prąd w poglądach, był traktowany jak dziwak i na ogół wykluczany, ewentualnie znajdował innych mu podobnych i tworzył elitarną grupkę, do której nie miałam odwagi nigdy się wprosić. W kościele, grupie młodzieżowej, na lekcjach religii nie dyskutowało się o gustach żywieniowych, może jedynie w kontekście koszerności niektórych  produktów kuchni żydowskiej. Były to bowiem czasy, kiedy chrześcijanie jeszcze nie interesowali się tak intensywnie kulturą Izraela, jak to obecnie ma miejsce, nie uczyli się tańców żydowskich na przyjęciach weselnych i nie obchodzili żydowskich świąt. Były to jednak czasy, kiedy sery w plasterkach dopiero wchodziły do sklepów, ludzie z dumą nosili zakupy w reklamówkach, a największym hitem na obozach były zupki i sosy z tzw. paczka. Sytuacja uległa zmianie, kiedy wyjechałam na studia do Warszawy. Przez jakiś czas, póki uczelnia dopłacała do obiadów, stołowałam się w tzw. Prokuraturze na Trębackiej. Te kotlety jajeczno-ziemniaczane... Któregoś dnia dobre czasy się skończyły i trzeba było zacząć gotować samodzielnie. Całe szczęście! Od tego momentu datuje się trwająca do dziś moja przygoda z kuchnią. W tym miejscu mogłabym snuć długą opowieść o fasolce po bretońsku, spaghetti, rosole gotowanym na skrzydełku z kurczaka i wielu innych potrawach moich studenckich lat. Fajnie jest też powspominać naszą ciasną, akademicką kuchnię na Miodowej i tych wszystkich gości, którzy wpadali tak zupełnie przypadkiem w porze obiadu. I te dyskusje przyszłych teologów przy stole, który wtedy jeszcze potrafił zintegrować równie skutecznie, jak telewizor przed sekretariatem, kiedy to oglądaliśmy skoki w wykonaniu Adama Małysza.
 
Trochę lat od tamtej pory minęło, ale jedna rzecz się nie zmieniła: jeść trzeba, stąd chyba i refleksja, że może warto jeść bardziej świadomie, zdrowiej i w poczuciu odpowiedzialności przed samą sobą, najbliższymi i Stwórcą. Dotarło w końcu do mnie, że pokarm, po jaki sięgam, wpływa nie tylko na moje samopoczucie fizyczne, ale również psychiczne i intelektualne. Z mężem podjęliśmy decyzję o takim gotowaniu, które będzie służyło całej naszej trójce. Wiem, że w ten sposób inwestujemy w zdrowie naszej córki. Przed momentem wspomniałam o odpowiedzialności przed Bogiem. Odnoszę czasem wrażenie, że jako chrześcijanie swoją wiarę wyrażamy słowami dłuższych lub krótszych, cichszych lub głośniejszych modlitw. Śpiewamy różne pieśni, kłócąc się przy tym, czy ze względu na ich wiek (!), rytm, melodię, pochodzenie, one w ogóle chwalą Boga. Działamy charytatywnie na rzecz bliźnich, głosimy z niższej bądź wyższej ambony kazania.
 
Wszystko pięknie, tylko dlaczego zdarza nam się zapominać o swoim ciele, wszak to przez nie właśnie i dzięki niemu możemy realizować drzemiące w nas pokłady wiary, przemieniać je w czyn. Żyjemy na ziemi, na której postawił nas Bógw takich a nie innych ciałach, które są coraz częściej zaniedbywane, traktowane jako zło konieczne, stale wymagające interwencji lekarskich.
Cywilizacja zachodnia zapomniała chyba w którymś momencie o ciele, wynosząc na piedestał intelekt człowieka i jego stały rozwój. Z jednej strony chlubimy się postępem technologicznym, z drugiej zaś nowoczesna technologia i sposoby przetwarzania  żywności stają się dla nas przysłowiowym gwoździem do trumny. Oczywiście można powiedzieć, że  we wszystkim i tak jest chemia i nie warto zawracać sobie głowy czytaniem, szukaniem, zdrowszym gotowaniem. Przytoczę też jeden z moich ulubionych zwrotów: przecież i tak każdy umrze! Tak, każdy, ale w jaki sposób? Coraz rzadziej słyszę o czyjejś spokojnej, naturalnej śmierci. Przerażająca jest wizja cierpienia na szpitalnym łożu, w ciężkiej chorobie. Kiedyś ludzie umierali w swoich domach, otoczeni bliskimi, często we śnie. Zmiana priorytetów i stylu życia pisze nam inne scenariusze tych ostatnich ziemskich chwil. Gdzieś głęboko odczuwam sprzeciw wobec takiej wizji końca ludzkiego życia, choć tak naprawdę nie wiem, jak sama odejdę.
 
Przeczytałam ostatnio zdanie, że „rak żywi się cukrem”1. Potem przebrnęłam przez ciekawą książkę2, która o dziwo została napisana ponad 25 lat temu w USA (na język polski została przetłumaczona dopiero w 2010 roku), opisującą historię przemysłu cukrowego na świecie. I coś we mnie drgnęło. Zawalił się mój mały czekoladowy światek, enklawa dobrego nastroju rozsypała się na kawałki.
 
Zaczęłam myśleć o ludziach, którzy zginęli, żeby zaspokoić potrzeby nienasyconych cukrem europejczyków. Myślimy, że na świecie nie ma już niewolnictwa, a to nieprawda. Smarujemy rano chleb kremem czekoladowym, a na drugiej półkuli w wyniku zatrucia pestycydami umiera dziecko, które zbierało ziarna kakaowca lub trzcinę cukrową. I to może, ale nie musi mnie obchodzić.
 
Nie piszę o tym dlatego, że cena cukru gwałtownie wzrosła i to jest temat bardzo medialny. Ba, ja się nawet ucieszyłam z tej informacji! Mniej rafinowanego cukru w naszych domach jest szansą na lepsze samopoczucie (niestety po dłuższym czasie, bo organizm na brak sacharozy reaguje jak na brak narokotyku, tak, tak... cukier uzależnia! Wiem coś o tym, bo jestem przykładem cukrowego ćpuna), poprawę stanu zdrowia i rodzinnego budżetu.
 
Dzielę się tym odkryciem, bo zależy mi na zdrowiu całej mojej rodziny, bo chcę mieć wpływ na to, na co wpływ mieć mogę. 
 
Przysłowie mówi „W zdrowym ciele zdrowy duch”. Jeżeli jest w tym choć ziarnko prawdy, to jaki jest nasz duch przed dawcą życia? Nie bez powodu Stary Testament aż kipi od przykazań dotyczących pożywienia.
Bogu od początku zależało na tym, by człowiek cieszył się zdrowiem w każdej jego sferze. Dlatego warto przejrzeć zawartość swojej lodówki i szafek kuchennych i przeczytać listę składników na etykietkach słoików, puszek, przypraw. Inwestycją we własne zdrowie może się okazać zrezygnowanie z wszelkich produktów rafinowanych, takich jak biała mąka, sól, wspominany już cukier i zastąpienie ich pełnymi ziarnami, wodorostami, naturalnymi słodkościami jak np. rodzynki, daktyle, figi, miód. Więcej sezonowych warzyw i owoców, zamiast pryskanych, udoskonalanych i importowanych z drugiego końca świata. 
 
Naszą tradycją jest już pieczenie chleba na zakwasie. Domowy chleb nie pleśnieje, nie marnuje się żaden kawałek, nam starcza na tydzień, a im starszy, tym zdrowszy. Cennym rytuałem jest poranne gotowanie kaszy jaglanej lub owsianki, która w niczym nie przypomina znienawidzonej z przedszkolnego dzieciństwa breji o niezidentyfikowanej barwie.
 
Egzotyka czy powrót do dobrej, polskiej kuchni naszych dziadków? Okazuje się, że mniej i prościej w kwestii odżywiania znaczy więcej zdrowia, siły, czasu z rodziną, bo wspólne gotowania fantastycznie integruje dzieci i rodziców. To również sposób na spotkanie z przyjaciółmi, bo okazuje się, że obecnie modne jest nie wspólne wyjście do restauracji czy klubu, ale przygotowywanie jedzenia ze znajomymi w domu. W dobie wszechogarniającego nas kryzysu gospodarczego również czynnik finansowy nie pozostaje bez znaczenia. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że im świadomiej się odżywiamy, tym mniej wydajemy na bezwartościowe jedzenie. Dla mnie zdrowiej znaczy więc taniej. I jeszcze jedno: wychodzę z założenia, że nie jest tak bardzo istotne, co jemy od czasu do czasu, ale to, czym karmimy się na co dzień, stąd nie popadam w czarną rozpacz, kiedy zdarzy mi się zjeść coś mniej odżywczego.
 
Jeden z moich wykładowców przypominał z uśmiechem, że dawniej ludzi skupiał wokół siebie ogień, później lodówka, którą w końcu wyparł telewizor. Choć nie mam w kuchni pieca, w którym mogłabym palić drewnem (a potrawy przyrządzane w ten sposób są ponoć najsmaczniejsze), nie mam też w kuchni stołu i krzeseł ze względów metrażowych, to jakoś się składa, że i tak większość czasu i rozmów toczy się nad gotującą się zupą. A są to rozmowy o rzeczach ważnych i poważnych, śmiesznych, smutnych, błahych, Bożych i czysto ludzkich.
 
***
 
Dr David Servan-Schreiber, Antyrak, Nowy styl życia, wyd. Albatros, Warszawa 2010 r., s. 87.
William Dufty, Sugar blues, zniewoleni przez cukier, wyd. Hito, Szczecin, 2010 r.
 
Artykuł pochodzi z kwartalnika "Warto" wydawanego przez Centrum Misji i Ewangelizacji Kościoła Ewangelicko Augsburskiego w RP