Lubisz to?

Łukasz Ostruszka

publikacja 12.12.2011 08:11

Serwisy społecznościowe zalewa woda naszych myśli, komentarzy, wynurzeń. Większość z nich nie ma sensu, ale to nie powód do omijania ich.

Lubisz to? Jakub Szymczuk/GN Jasne, liczy się kontakt „face to face”, ale żeby ten kontakt z drugim człowiekiem złapać, żeby kogoś poznać, trzeba czasem najpierw przebrnąć przez ocean słownej wody na Facebooku. Takie czasy. Trudno

Na początek kilka internetowych liczb z 2010 roku:

 - 30 miliardów jakiś materiałów (notek, wpisów, linków, fotek itp.) umieszczanych jest każdego miesiąca na Facebooku, 
- 700 miliardów minut miesięcznie ludzie poświęcają na bycie na Facebooku, 
- 25 miliardów wiadomości wysłano w ciągu roku poprzez Twittera,
- 107 bilionów e-maili przesłano na całym świecie w poprzednim roku. 

Biorąc pod uwagę, że Facebook ma już ponad 700 milionów zarejestrowanych użytkowników, a z internetu korzysta prawie 2 miliardy osób, to wniosek jest jeden – w internecie lejemy wodę. I to bez miłosierdzia dla serwerów, w sposób niekontrolowany, nieokiełznany, nałogowy.

Kaznodzieja bez „fejsa”
Jeśli idziesz w niedzielę do kościoła i po raz kolejny słyszysz załamany, a czasem grzmiący, głos kaznodziei, który zastanawia się, gdzie podziali się młodzi ludzie, dlaczego nie wypełniają ławek, to odpowiedź jest prosta. Kaznodzieja nie ma konta na Facebooku. Gdyby miał, to wiedziałby, że właśnie tam w zalewie niepotrzebnych informacji o tym, że „kot właśnie zjadł obiad”, albo „kot właśnie pogryzł poduchę”, znaleźć można kwintesencję współczesnego życia. 

To tam wśród sterty prostych komentarzy albo wygłupów, człowiek epoki internetu woła o pomoc, albo o wyjaśnienie swoich wątpliwości, rozwikłanie problemów. To tam jeden człowiek dla drugiego człowieka staje się duszpasterzem, komentującym wpisy, zdjęcia, budującym wirtualny krąg zaufania. Polacy robią to szczególnie chętnie, wręcz kochają rzeczywistość social media. 

Renomowany ośrodek badawczy Pew Research Center, przeprowadził badanie dotyczące korzystania z sieci na reprezentatywnej grupie osób w poszczególnych krajach. I szok. Aż 43 proc. ankietowanych Polaków odpowiedziało, że korzysta z portali społecznościowych. To niewiele mniej od Amerykanów (46 proc. takich odpowiedzi), a tyle samo, co w Wielkiej Brytanii. W dodatku tylko 15 proc. rodaków odpowiedziało negatywnie. Biorąc pod uwagę fakt, że 41 proc. zadeklarowało całkowity brak korzystania z internetu, wyniki oznaczają, że jak już wchodzimy do sieci, to po to, by poszperać w społecznościówkach. Milionowe rzesze użytkowników Naszej-Klasy i Facebooka potwierdzają te wnioski. 

To podpowiedź nie tylko dla wspomnianego kaznodziei, ale dla wszystkich, którzy są w Kościele, w mniejszych lub większych zborach, w społecznościach czy w grupach modlitewnych i zastanawiają się, jak trafić z Bożą treścią do innych. 

American style
Już dwa lata temu, a więc w czasie, gdy moda na serwisy społecznościowe jeszcze nie była tak mocna jak obecnie, magazyn „Time” opublikował artykuł o megakościołach ewangelikalnych, które namawiają wiernych, by używali Twittera w swoim życiu religijnym, na przykład do zadawania pytań pastorom. Twitter to serwis z mikroblogami, na którym umieszcza się wpisy nie dłuższe niż 140 znaków, widoczne dla kręgu osób obserwujących dany profil. Ludzie dzielą się uczuciami, spostrzeżeniami, ujmują swoje myśli dotyczące wiary w znanej sobie formie. Kolejne kościoły w Stanach Zjednoczonych kopiują ten pomysł. 

Przesada? Bluźnierstwo? Brak powagi? Typowy wynalazek roztańczonych amerykańskich megakościołów? Nie wiem. Może tak, może nie. Na pewno jest to jednak znak czegoś nowego, pewien symbol czasów, obok którego trudno po prostu przejść bez zastanowienia i refleksji, że coś się dzieje. 

Banały na bok
Internet jako medium elektroniczne, podobnie jak telewizja, gry komputerowe, czy kino, niesie wiele niebezpieczeństw. Brutalne gry komputerowe, świat odrealnionych i cudownie zmienionych przez Photoshopa gwiazd kina pokazywanych na okładkach kolorowych gazetek i internet, który, mówiąc kolokwialnie i obrazowo, zmniejsza nasze mózgi, bo bardziej oglądamy w nim teksty niż je czytamy, to tylko niektóre źródła problemów. Rozważanie ich tutaj, byłoby zabiciem tego tekstu (mam nadzieję, że tego do tej pory nie zrobiłem) i powielaniem banałów, które i tak wszyscy znamy, bo ciągle o nich słyszymy i ciągle na ich temat rozmawiamy. 

Można byłoby kontynuować, wymieniać i wymieniać, analizować, ale to wszystko jest już oczywiste. 

I nic z tymi faktami nie zrobimy. Możemy sami sobie, albo swoim bliskim racjonalnie porcjować te wynalazki i odwlekać, spowalniać proces umysłowej destrukcji, konsekwentnie z nim walczyć. Możemy żyć w starym stylu, czytać poważne, wypełnione słowami, a nie obrazkami książki i czasopisma. Procesu jednak nie odwrócimy. „Mózgi użytkowników sieci przypominają coraz bardziej biologiczne odpowiedniki wyszukiwarki Google, które po wpisaniu weń określonych haseł wyrzucają listę wyników z jedną czy dwiema linijkami wyjaśnienia przy każdym skojarzeniu” - błyskotliwie zauważył swego czasu tygodnik „Polityka”. 

Spowiedź realisty
Sam też bym wolał dziennikarza, który opisuje i komentuje świat poważnie i mądrze, a nie „na szybko” i „jak najkrócej”. Muzyka, który „bawi się nutami” na różne sposoby, a nie powiela sekwencje Lady Gaga. Pisarza, który tworzy coś, by coś zmienić, pokazać, a nie po to, by spodobać się każdemu. Czy teologa, który może konfrontować wielkie myśli o Bogu, a nie musi mówić internetowo, by być zrozumiałym przez internetowe pokolenie. 

Mamy taką rzeczywistość, a nie inną. Zmierzamy w tym, a nie innym cywilizacyjnym kierunku i będzie to miało wpływ także na nasze wspólnotowe przeżywanie wiary. Czy się nam to podoba, czy nie, tak właśnie będzie. Możemy się na tę sytuację obrazić, oburzyć, pogniewać, ale możemy też poszukać w niej szans i możliwości, czyli po prostu ubrać różowe okulary wiary. Dopiero wtedy można myśleć o zmienianiu i kształtowaniu tej rzeczywistości na lepsze. 

Jasne, liczy się kontakt „face to face”, ale żeby ten kontakt z drugim człowiekiem złapać, żeby kogoś poznać, trzeba czasem najpierw przebrnąć przez ocean słownej wody na Facebooku. Takie czasy. Trudno. 

Niektóre myśli zawarte w tym tekście pochodzą z pracy magisterskiej autora obronionej w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie w lipcu tego roku.

Artykuł pochodzi z kwartalnika "Warto" wydawanego przez Centrum Misji i Ewangelizacji Kościoła Ewangelicko Augsburskiego w RP