Gdy w mojej rodzinnej miejscowości Pisarzowa świętowano 300-lecie istnienia parafii pod przewodnictwem ordynariusza diecezji, w Bohong (mojej pierwszej misyjnej parafii) rebelianci, wcieleni obecnie do armii republikańskiej, walczyli z miejscową samoobroną.
Geneza tego "powstania" związana jest z nadużyciami ze strony nowej władzy reprezentowanej przez żołnierzy. Na czym one polegały? Od jakiegoś czasu, w każdy piątek (dzień jarmarczny w Bohong) paru uzbrojonych w broń automatyczną żołnierzy pojawiało się na jarmarku i w sposób arogancki kontrolowało wszystkich handlarzy niemuzułmanów, podejrzewając ich o posiadanie nabojów albo zabronionych produktów, zwłaszcza alkoholu w woreczkach foliowych sprowadzanego z Kamerunu. Przeszukiwali kieszenie, teczki, zabierając przy tym również pieniądze, zegarki i inne wartościowe przedmioty. Bariery ustawione na drodze przy wjeździe i wyjeździe z miasta były też dla żołnierzy okazją, by ściągać haracz od wszystkich, którzy tą droga podróżowali: pieszo, na rowerach, motorach i samochodami. Tych, którzy nie mogli albo nie chcieli płacić, zmuszano do picia wody z kałuży, w której były świnie.
W piątek 16 sierpnia żołnierze zabrali ze sobą na posterunek młodego człowieka, który naprawia rowery. To spowodowało reakcję ze strony samoobrony, uzbrojonej w łuki, maczety i broń palną. Ruszyli na posterunek, by odbić swojego, nakazując przy tym ludziom opuścić plac jarmarczny i miasto. Po przybyciu na komisariat zabili pułkownika i paru innych żołnierzy, kilku zranili i w ten sposób rozpętali piekło w Bohong. Pozostali żołnierze uzbrojeni w broń automatyczną ruszyli do walki, wzywając przez telefon posiłki z Bouar, Bocaranga, Bozoum. Kilka dni później przybyły także posiłki z Bangui.
Ludzie rozpierzchli się w mgnieniu oka. Miejscowość opustoszała zupełnie. Do samoobrony zaś dołączyli, nie wiadomo skąd, rebelianci dowodzeni przez Miskina i zwolennicy byłego prezydenta. Taka jest opinia napadniętych żołnierzy.
Wiadomość o starciu z łucznikami dotarła do Bouar dość wcześnie, dzięki telefonom komórkowym. Już w sobotę 17 sierpnia po południu okazało się, że konieczna jest ewakuacja księży i sióstr. Udało się nawiązać kontakt z komendantem Seleka w Bouar, który akurat znajdował się w Bohong i brał udział w walkach. Odebrał jednak telefon i poinformował nas, że niemożliwa jest ewakuacja w tym dniu, gdyż żaden samochód nie może ani wjechać ani wyjechać z Bohong. Droga we wszystkich kierunkach została zablokowana. Zapewnił, że nikt z Seleka nie tknie ani sióstr ani księży. Trudno było uwierzyć w szczerość tego zapewnienia, bo kilka godzin przedtem żołnierze byłej Seleka wyważyli siłą drzwi do pokojów sióstr i jednego z księży, zabierając wszystko, co chcieli.
Wieczorem ciągle przychodzili krewni księży przebywających w Bohong, pytając o ich los. Wśród nich była także siostra jednego z nich pracująca w ministerstwie w Bangui. Poprosiłem ją, by porozmawiała z odpowiednimi ludźmi w Bangui, przecież zna wszystkich dygnitarzy, którzy decydują o ruchach żołnierzy. Postanowiliśmy, że rano pojedziemy do koszar byłych rebeliantów, prosząc o eskortę żołnierzy, by móc ewakuować personel z Bohong, skoro w mieście nie ma żywej duszy.
Około dziesiątej w nocy otrzymałem telefon z Bangui. Madame Koyara (siostra księdza, o której wpominałem) skontaktowała mnie z doradcą prezydenta ds. obrony, który kazał mi natychmiast zadzwonić do generała w Bouar, by ustalić szczegóły ewakuacji osób duchownych z Bohong. Po wielu próbach udało się nawiązać kontakt z tłumaczem generała i omówić szczegóły ewakuacji. Umówiliśmy się na godz. 8 rano (pół godziny przed rozpoczęciem Mszy św. w katedrze) i rzeczywiście czekali na nas w koszarach. Felicité, jedna z sióstr z Bouar, i kierowca Dominik zostali przestawieni jako wysłannicy kościelni. Trzeba było tylko zaczekać na generała, który miał dowodzić całym konwojem. Ostatecznie wyjechali z koszar o jedenastej. Było już po Mszy św., w czasie której modliliśmy się o pokój w Bohong i w całym kraju.
Konwój dotarł do Bohong bez problemów (to tylko 65 km – dwie godziny drogi laterytowej z dziurami). Problemy zaczęły się w Bohong. W momencie, gdy konwój wjeżdżał do miasta, rozpętała się strzelanina. Przez pół godziny siostra i kierowca ukrywali się przed kulami w samochodzie, nie wypuszczając różańca z dłoni. Gdy w końcu strzelanina ucichła, przedostali się do misji na drugim końcu miasta. Wszystko było gotowe do wyjazdu. Jedynie księża mieli problem, bo żołnierze zabrali im klucze od małego samochodu i domagali się zapłacenia okupu (1500 Euro). Obecność generała ułatwiła pertraktacje i po paru minutach klucze zostały oddane właścicielowi samochodu. Mogli więc wszyscy wyruszyć do Bouar. Do nissana z tyłu załadowano też dwóch rannych żołnierzy. Dwóch innych żołnierzy towarzyszyło im w podroży. Do Bouar dotarli około 18-tej. Akurat byłem przed katedrą. Po drodze nissan się zepsuł i przez ostatnie 12 km małe suzuki ciągnęło większego nissana. Poradziło sobie jednak bez problemu. Wszyscy się uspokoili.
Odnotowano ofiary śmiertelne, ale konkretne liczby nie są jeszcze znane.
Odnotowano ofiary śmiertelne, ale konkretne liczby nie są jeszcze znane.