Bohong. Zniszczona parafia

Ks. Mirosław Gucwa, wikariusz generalny diecezji Bouar

publikacja 18.09.2013 12:22

Gdy w mojej rodzinnej miejscowości Pisarzowa świętowano 300-lecie istnienia parafii pod przewodnictwem ordynariusza diecezji, w Bohong (mojej pierwszej misyjnej parafii) rebelianci, wcieleni obecnie do armii republikańskiej, walczyli z miejscową samoobroną.

Bohong. Zniszczona parafia Joanna Stępczyńska Parafia w Bohong

Geneza tego "powstania" związana jest z nadużyciami ze strony nowej władzy reprezentowanej przez żołnierzy. Na czym one polegały? Od jakiegoś czasu, w każdy piątek (dzień jarmarczny w Bohong) paru uzbrojonych w broń automatyczną żołnierzy pojawiało się na jarmarku i w sposób arogancki kontrolowało wszystkich handlarzy niemuzułmanów, podejrzewając ich o posiadanie nabojów albo zabronionych produktów, zwłaszcza alkoholu w woreczkach foliowych sprowadzanego z Kamerunu. Przeszukiwali kieszenie, teczki, zabierając przy tym również pieniądze, zegarki i inne wartościowe przedmioty. Bariery ustawione na drodze przy wjeździe i wyjeździe z miasta były też dla żołnierzy okazją, by ściągać haracz od wszystkich, którzy tą droga podróżowali: pieszo, na rowerach, motorach i samochodami. Tych, którzy nie mogli albo nie chcieli płacić, zmuszano do picia wody z kałuży, w której były świnie.

W piątek 16 sierpnia żołnierze zabrali ze sobą na posterunek młodego człowieka, który naprawia rowery. To spowodowało reakcję ze strony samoobrony, uzbrojonej w łuki, maczety i broń palną. Ruszyli na posterunek, by odbić swojego, nakazując przy tym ludziom opuścić plac jarmarczny i miasto. Po przybyciu na komisariat zabili pułkownika i paru innych żołnierzy, kilku zranili i w ten sposób rozpętali piekło w Bohong. Pozostali żołnierze uzbrojeni w broń automatyczną ruszyli do walki, wzywając przez telefon posiłki z Bouar, Bocaranga, Bozoum. Kilka dni później przybyły także posiłki z Bangui.

Ludzie rozpierzchli się w mgnieniu oka. Miejscowość opustoszała zupełnie. Do samoobrony zaś dołączyli, nie wiadomo skąd, rebelianci dowodzeni przez Miskina i zwolennicy byłego prezydenta. Taka jest opinia napadniętych żołnierzy.

Wiadomość o starciu z łucznikami dotarła do Bouar dość wcześnie, dzięki telefonom komórkowym. Już w sobotę 17 sierpnia po południu okazało się, że konieczna jest ewakuacja księży i sióstr. Udało się nawiązać kontakt z komendantem Seleka w Bouar, który akurat znajdował się w Bohong i brał udział w walkach. Odebrał jednak telefon i poinformował nas, że niemożliwa jest ewakuacja w tym dniu, gdyż żaden samochód nie może ani wjechać ani wyjechać z Bohong. Droga we wszystkich kierunkach została zablokowana. Zapewnił, że nikt z Seleka nie tknie ani sióstr ani księży. Trudno było uwierzyć w szczerość tego zapewnienia, bo kilka godzin przedtem żołnierze byłej Seleka wyważyli siłą drzwi do pokojów sióstr i jednego z księży, zabierając wszystko, co chcieli.

Wieczorem ciągle przychodzili krewni księży przebywających w Bohong, pytając o ich los. Wśród nich była także siostra jednego z nich pracująca w ministerstwie w Bangui. Poprosiłem ją, by porozmawiała z odpowiednimi ludźmi w Bangui, przecież zna wszystkich dygnitarzy, którzy decydują o ruchach żołnierzy. Postanowiliśmy, że rano pojedziemy do koszar byłych rebeliantów, prosząc o eskortę żołnierzy, by móc ewakuować personel z Bohong, skoro w mieście nie ma żywej duszy.

Około dziesiątej w nocy otrzymałem telefon z Bangui. Madame Koyara (siostra księdza, o której wpominałem) skontaktowała mnie z doradcą prezydenta ds. obrony, który kazał mi natychmiast zadzwonić do generała w Bouar, by ustalić szczegóły ewakuacji osób duchownych z Bohong. Po wielu próbach udało się nawiązać kontakt z tłumaczem generała i omówić szczegóły ewakuacji. Umówiliśmy się na godz. 8 rano (pół godziny przed rozpoczęciem Mszy św. w katedrze) i rzeczywiście czekali na nas w koszarach. Felicité, jedna z sióstr z Bouar, i kierowca Dominik zostali przestawieni jako wysłannicy kościelni. Trzeba było tylko zaczekać na generała, który miał dowodzić całym konwojem. Ostatecznie wyjechali z koszar o jedenastej. Było już po Mszy św., w czasie której modliliśmy się o pokój w Bohong i w całym kraju.

Konwój dotarł do Bohong bez problemów (to tylko 65 km – dwie godziny drogi laterytowej z dziurami). Problemy zaczęły się w Bohong. W momencie, gdy konwój wjeżdżał do miasta, rozpętała się strzelanina. Przez pół godziny siostra i kierowca ukrywali się przed kulami w samochodzie, nie wypuszczając różańca z dłoni. Gdy w końcu strzelanina ucichła, przedostali się do misji na drugim końcu miasta. Wszystko było gotowe do wyjazdu. Jedynie księża mieli problem, bo żołnierze zabrali im klucze od małego samochodu i domagali się zapłacenia okupu (1500 Euro). Obecność generała ułatwiła pertraktacje i po paru minutach klucze zostały oddane właścicielowi samochodu. Mogli więc wszyscy wyruszyć do Bouar. Do nissana z tyłu załadowano też dwóch rannych żołnierzy. Dwóch innych żołnierzy towarzyszyło im w podroży. Do Bouar dotarli około 18-tej. Akurat byłem przed katedrą. Po drodze nissan się zepsuł i przez ostatnie 12 km małe suzuki ciągnęło większego nissana. Poradziło sobie jednak bez problemu. Wszyscy się uspokoili.

Ale to nie koniec wydarzeń w Bohong. Przez cały tydzień trwały starcia i poszukiwanie winnych całego zajścia. Do żołnierzy dołączyli łucznicy muzułmańscy, którzy tropili łuczników Gbaya (niemuzułmanie) poza miastem, w polach uprawnych i w buszu. Ludzie musieli uciekać do pobliskich miast i chronić się u znajomych. Gdy zaś do Bohong dotarła „odsiecz” z Bangui, sytuacja stała się tragiczna: zaczęli palić domy, kryte słomą, i zabierać wszystko, co tam zastali. Spustoszenia dotknęły również teren misji: sprofanowano Najświętszy Sakrament w kaplicy u sióstr, rozrzucono sprzęt liturgiczny, księgi i ornaty w zakrystii. Napastnicy próbowali też siłą wejść do kościoła, ale się to nie udało: zamek nie puścił.

Dopiero tydzień później, w niedzielę 25 sierpnia strzały ucichły, zaś w poniedziałek zorganizowano spotkanie władz wojskowych z szefami poszczególnych dzielnic i okolicznych miejscowości. My natomiast udaliśmy się po raz kolejny do koszar (ciągle nawołując o zaprzestanie walk), by zapytać tym razem o możliwość przedostania się do Bohong. Wojsko zapewniło, że od dwóch dni droga jest "wyczyszczona" i można się tam udać. Spytali tylko, kto się tam wybiera (trzy siostry i Mirek). Zaproponowali ochronę, ale odmówiliśmy - mamy innych Opiekunów.

Przez godzinę rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło w Bohong. Wojskowi nie unikali pytań dotyczących przemocy i kradzieży, przedstawiając własną wersję wydarzeń. Zapewnili jednak, że wesprą wszelkie działania mające na celu pomoc poszkodowanym i przywrócenie pokoju między ludźmi należącymi do rożnych wyznań. Nie kryliśmy, że będzie to dość trudne i będzie wymagało dłuższego czasu, bo w Bohong jedna strona poniosła bardzo wielkie szkody, natomiast druga prawie żadne. Wszystkie domy niemuzułmanów zostały spalone, ich sklepiki okradzione, zaś domów muzułmanów nie tknięto, a ich sklepy przez cały czas były otwarte.

We wtorek 27 sierpnia udaliśmy się do Bohong. Były ze mną siostry: Marie Rose, przełożona regionalna szarytek, Felicité (ma korzenie muzułmańskie ze strony ojca) i Aloisa (pracowałem z nią w Bohong przez 4 lata). Po przekroczeniu granicy parafii (jest nią rzeka Ouam, która obecnie rozlała się na całą dolinę) zatrzymaliśmy się w miejscowości Forte, która też została zniszczona w czasie zamieszek. Zaskoczył nas widok spalonych domów, wszystkich domów przykrytych słomą, bez wyjątku. Przed kościołem należącym do wspólnoty baptystów zastaliśmy grupę ludzi sporządzającą listę mieszkańców, którym spalono domy (taki nakaz otrzymali w poniedziałek w czasie spotkania w Bohong). Przedstawiliśmy się im i wyjaśniliśmy cel naszej wizyty: na własne oczy chcemy zobaczyć skutki tragicznych wydarzeń, następnie poinformować o tym rożne organizacje międzynarodowe w Bouar i w Bangui, które mogą przyjść z pomocą poszkodowanym. W drodze powrotnej przekazali nam listę spalonych domów (206) i osób, które pozostały bez dachu nad głową (766).

Inne wioski znajdujące się po drodze do Bohong nie zostały zniszczone. Dzięki Panu Bogu!

W Bohong sytuacja okazała się tragiczna. Od wjazdu do miasta po ostatni dom przy wyjeździe (3 km) same szkielety domów: bez dachu, czarne od dymu, z popiołem w środku.  Gdzieniegdzie ostały się domy przykryte blachą. W dzielnicy muzułmańskiej żaden dom nie został uszkodzony. Wiadomo dlaczego: większość żołnierzy z Seleka (byli rebelianci) to muzułmanie, nie będą więc niszczyć "swoich", tym bardziej, że wspierają ich oni finansowo.

W centrum miasta zostaliśmy zatrzymani przez żołnierza, który zaprowadził nas do miejscowego mera. Grzeczny muzułmanin (Fulbe) urodzony w Bohong i dobrze znający personel parafii ubolewał nad tym, co się wydarzyło. Po jakimś czasie zostaliśmy przedstawieni dwóm nowym komendantom wojskowym, którzy odpowiadali za bezpieczeństwo w regionie. Obydwaj obcokrajowcy: jeden Sudańczyk, drugi Czadyjczyk. Mówili tylko po arabsku i korzystali z pomocy tłumacza, kiedy rozmawiało się z nimi w sango lub po francusku. Na koniec spotkania i rozmowy o pokojowym współżyciu chrześcijan z muzułmanami (trudno o pojednanie bez naprawienia wyrządzonych krzywd) przydzielili nam jednego żołnierza, który miał czuwać nad naszym bezpieczeństwem w Bohong. Taki rozkaz otrzymali z Bouar od generała Souleymana.

Przydzielony nam żołnierz, podobnie jak mer, pochodził z Bohong. Był i jest muzułmaninem, ale kiedy był dzieckiem pomagał ojcu Umberto w budowie kościoła. W 1990 r. wyjechał do Carnot. Kiedy dorósł, zaciągnął się do armii prezydenta Bozize. Odbył formację wojskową na pustyni w Czadzie. W 2012 roku przeszedł do rebeliantów. Po przejęciu przez nich władzy 24 marca, stacjonował w M'baiki, później prosił o przeniesienie w rodzinne strony. Trafił najpierw do Bozoum. Do Bohong dotarł parę dni przed wybuchem konfliktu. Przeżył. Nosił nazwisko byłego dyktatora z Libii. Dobrze mówił w sango i po francusku. Z natury rozmowny, nie taił prawdy o zachowaniu niektórych żołnierzy z koalicji Seleka, wcielonych do armii z ulicy, bez odpowiedniego przygotowania i formacji . Teraz zaś noszą ten sam mundur co on, zawodowy żołnierz. Kiedy zobaczył, że mamy aparaty fotograficzne, zachęcał nas, abyśmy wszystko uwiecznili na zdjęciach i pokazywali innym, jak obecnie wygląda miasto Bohong. Nie wiem, czy tego  samego zdania byli jego przełożeni, ale nie protestowali, kiedy robiliśmy im zdjęcia.

Po wizycie u mera spotkaliśmy się z grupką kobiet, które sprzedawały orzeszki ziemne, owoce i zabalaj. Wśród nich znajome twarze, Solange i Jacqueline. Kiedy pracowałem w Bohong, były tancerkami w kościele. Wtedy też zostały ochrzczone. Po szesnastu latach wyglądają poważnie, każda urodziła po kilkoro dzieci. Uśmiech jednak mają ten sam co przed laty. Jedynie oczy zdradzają smutek i zatroskanie. Wyglądają na zmęczone. Nic dziwnego, nadal spędzają noce w buszu, na plantacjach. Parę razy w tygodniu przychodzą do miasta, by sprzedać trochę manioku, kupić mydło, olej, sól, cukier, kawę. Pod koniec dnia wracają do szałasu skleconego byle jak na skraju pola uprawnego, by tam przetrwać ulewę i przespać kolejną noc. W Bohong wszystko poszło z dymem.

Po rozmowie z nimi przyszła kolej na odwiedzenie misji. Ludzie, którzy dotarli do Bouar, mówili, że kościół i misja miały być doszczętnie zniszczone, tabernakulum przewiezione do dzielnicy muzułmańskiej w Bouar , Najświętszy Sakrament rozrzucony po ziemi i zbierany przez muzułmanów. Z mocno bijącym sercem skręcaliśmy w stronę misji. Okazuje się jednak, ze kościół "stoi", budynki szkolne, prezbiterium i dom sióstr też nie zostały zrujnowane. Natychmiast zaglądamy do kościoła. Tabernakulum na swoim miejscu, żadnych śladów włamania przez główne drzwi. Co za ulga. Chrystus jest! Dopiero w zakrystii zauważamy ślady włamania. Wszystko porozrzucane, w wielkim nieładzie, jednak drzwi prowadzące do nawy głównej zamknięte. W zamku widoczne są dziury po kulach. Próbowano sforsować go strzałami z broni, ale się nie udało. Zamek nie puścił, drzwi też nie puściły.

Musimy jednak wejść do kościoła, by uklęknąć przed Najświętszym Sakramentem i wyrazić to, co czujemy. Parę uderzeń młotkiem w zamek i drzwi puściły. (Zastanawiamy się do dziś, jak to możliwe, że tylu ludzi z bronią i maczetami nie zdołało wtargnąć do wnętrza kościoła, choć mieli taki zamiar. KTOŚ był mocniejszy niż cała banda zbirów.)

W budynku księży i sióstr w każdym pokoju wszystko porozrzucane, skradziono przedmioty przedstawiające jakąś wartość. Najgorsze - sprofanowana kaplica w domu sióstr, rozrzucony na posadzce Najświętszy Sakrament. Widać jakąś nieczystą moc, która z taką furią rzuciła się na wszystko, co się znajdowało w kaplicy. Podobnie było w ośrodku zdrowia. Zniknęły wszystkie leki i przyrządy służące do pracy. W budynkach szkolnych tylko pokój dyrektorski zastaliśmy "wywrócony do góry nogami", jednak wszystkie książki pozostały; one akurat najmniej interesują obecnych żołnierzy, eks-rebeliantów, w większości analfabetów. W klasach ławki i stoły pozostały na miejscu. W czasie rebelii (przed marcem), w innych miejscowościach ławki i stoły służyły rebeliantom za opał do gotowania herbaty lub kawy.

Na terenie misji zastaliśmy parę rodzin. Okazało się, że są to katechiści, którzy ze swoimi rodzinami bronili tego, co zostało po przejściu żołnierzy. Wszystkie drzwi w budynkach mieszkalnych po tym, jak żołnierze wyważyli je siłą na oczach sióstr i księży 17 sierpnia, pozostały otwarte. Nie było możliwości, by je zabezpieczyć przed opuszczeniem misji. A wiadomo, że przy tego rodzaju okazjach wielu ma ochotę na to, co się znajduje pod ręką. Parę rodzin potrafiło jednak ocalić to, co zostało, okazując przy tym niemałą odwagę i pragnienie, by siostry i księża, jak najszybciej wrócili do Bohong.

Z takim przeświadczeniem wróciliśmy do Bouar. W deszczu. Trudno było zasnąć, myśląc o setkach ludzi, w tym dzieciach i kobietach, które pozostały bez dachu nad głową, a przecież często o tej porze pada deszcz i jest chłodno.

Następnego dnia spotkałem się z szefem jednej z agencji ONZ w Bouar, która zajmuje się rozdzielaniem żywności (PAM) na terenach dotkniętych konfliktami. Po obejrzeniu zdjęć i przeczytaniu raportu natychmiast zaalarmowali kolegów w stolicy i uruchomili całą machinę mająca na celu pomoc poszkodowanym w Bohong i wszystkim, którzy przybyli do innych miejscowości, zwłaszcza do Bouar i Bozoum. By jednak cokolwiek otrzymać, trzeba najpierw dokładnie zebrać wszystkie dane dotyczące liczby rodzin i osób, które pozostały w okolicach Bohong i tych, którzy chronią się przed przemocą w innych miastach. Poinformowani też zostali odpowiedzialni za służbę zdrowia i agencja ONZ zajmująca się ochroną praw człowieka (BINUCA), mająca swoją siedzibę w Bangui. Szef tej agencji gen. Bubakar Gaye z Senegalu pełni funkcję Głównego Przedstawiciela ONZ w RCA i kieruje wszystkimi wydziałami tej organizacji w naszym kraju. Miałem okazję spotkać go w Bouar kilka dni przed wizytą w Bohong. Jego asystentka (pochodząca z Beninu) udostępniła nam numer telefonu, dzięki czemu możemy łatwo się kontaktować i informować ich o różnych wydarzeniach, które mają miejsce w naszym regionie. Po wysłuchaniu tego, co widzieliśmy w Bohong, generał wysłał do Boduar dwóch przedstawicieli z Bangi. Spędzili tam jeden dzień w Bouar, zbierając wszystkie możliwe informacje dotyczące wydarzeń w Bohong (również u żołnierzy z Seleka). Potem jeszcze dwukrotnie udali się do Bohong, by na własne oczy zobaczyć zgliszcza domów, ciała osób zamordowanych, których jeszcze nie pochowano i spotkać się z ludźmi, władzami miasta i żołnierzami. Każda wizyta w Bohong była dla nich szokiem.

Kilka dni później - 4 września - przybył do Bojar arcybiskup Bangui Mgr Dieudonné Nzapalainga. Celem jego wizyty był również Bohong. Nie przyjechał sam, byli z nim dziennikarze z RFI, BBC i z radia Notre Dame de Bangui. Chodziło o to, by nagłośnić całą sprawę i poruszyć serca ludzi, szczególnie tych, którzy rządzą krajem i tych, którzy są odpowiedzialni za rożne instytucje charytatywne. Była też z nimi przedstawicielka Caritasu z Bangui. O wizycie wierni z Bohong zostali poinformowani parę dni wcześniej. Mimo iż był to środek tygodnia, zwykły dzień, ludzie nie mogli pomieścić się w kościele. Drugie tyle stało na zewnątrz. Przybyli nie tylko katolicy, ale również protestanci ze swoimi pastorami. Po Mszy św. przez ponad godzinę słuchaliśmy świadectw osób, które przeżyły te bolesne wydarzenia. Trudno było ukryć łzy. Wyraźne było również pragnienie pokoju i chęć powrotu do normalnego życia. Kolejnym etapem wizyty było spotkanie w merostwie, w którym uczestniczyli również muzułmanie i dowódcy żołnierzy stacjonujących w Bohong. Tego rodzaju spotkania są dobra okazją, aby wszystkim powiedzieć prawdę i wezwać ich do pokojowego współżycia w tym samym mieście czy regionie. Wszyscy muszą się do tego przyłożyć: chrześcijanie i muzułmanie, władza i wojsko.

W kolejnym dniu wizyty (w piątek 6 września) arcybiskup przewodniczył uroczystej Mszy św. w katedrze w Bouar, gdzie zgromadzili się wierni z trzech sąsiednich parafii. Ostatnim etapem pobytu całej ekipy w Bojar było natomiast spotkanie z oficerami wojsk Seleka w koszarach wojskowych. W czasie tego spotkania również cała prawda wyszła na jaw.

Po spotkaniu zaczęło padać, w deszczu więc nasi goście opuścili Bouar. Ja zaś skorzystałem z chwili wolnego (kiedy pada, każdy zostaje w domu), by odwiedzić Catherine, szefową szpitala luterańskiego w Bohong. Akurat w jej biurze w Bouar nie było nikogo, jedynie sąsiednie biura były zajęte przez innych pracowników. W rozmowie nawiązaliśmy do wizyty arcybiskupa w Bohong i do wydarzeń, które ona sama przeżyła, pracując w szpitalu, kiedy żołnierze Seleka niszczyli po kolei domy mieszkańców, nie omijając również jej domu.

Catherine pracuje w Bohong od 1994 r. Kiedy tam pasterzowałem (1992-1996), mieliśmy wiele okazji, by się spotykać i rozmawiać. Często przywoziliśmy do jej szpitala kobiety mające rodzić i innych chorych potrzebujących dłuższej opieki. W ośrodku zdrowia przy naszym kościele nie było łóżek. Od czasu do czasu organizowaliśmy spotkania ekumeniczne, w których uczestniczył również personel szpitalny. Niektóre pielęgniarki przychodziły na spotkania młodzieżowe w parafii. Stały kontakt się urwał, kiedy opuściłem Bohong. Okazyjnie spotykaliśmy się w Bouar. Po latach było więc o czym rozmawiać. Jednak ostatnie wydarzenia "zniszczyły" wewnętrznie Katarzynę. W czasie całego dramatu razem z lekarzem Remy, o którym napiszę poniżej, leczyli chorych i rannych w Bohong. Wśród rannych byli również żołnierze Seleka. Ich koledzy w międzyczasie plądrowali domy. Doszli również do domu Catherine. Nic nie pomogło tłumaczenie, ze właścicielka domu pracuje w szpitalu i leczy ich rannych. Zabrali wszystko (widziałem jej pusty dom dzień wcześniej z arcybiskupem). Ale jeszcze nie to ją boli. Rzeczy materialne, mówi, można jakoś odzyskać, zastąpić. Najbardziej boli fakt, ze młodzi muzułmanie, którzy ją znają, którzy korzystali z jej opieki lekarskiej z całymi rodzinami, właśnie oni wskazali jej dom żołnierzom Seleka, mówiąc, że jest tam wiele cennych rzeczy. Tego nie da się tak szybko "wymazać" z pamięci; zaufania nie można zastąpić czymś innym. Pozostaje pustka, którą jedynie modlitwa i wiara mogą zapełnić. Pewnie wróci do Bohong, ale przez parę najbliższych tygodni popracuje w Bouar.

Doktor Remy, pracujący w tym samym szpitalu od 1993 r., przeżył podobny dramat. Żołnierze Seleka z młodymi muzułmanami zaczęli okradać jego dom w tym czasie, gdy pracował w szpitalu. Natychmiast wrócił, bojąc się o żonę i dziesięcioro dzieci. Niektórzy go poznali (leczył przecież rannych wojowników). Poprosił więc, by zaprzestali kraść i opuścili jego dom. W odpowiedzi żołnierze dali mu do wyboru: szpital lub dom (na szczęście żona z dziećmi przeniosła się poza miasto). Wybrał szpital, bo miejsce lekarza jest przy chorych. Kazali mu więc wrócić do szpitala, a sami dokończyli rozboju, zabierając wszystko, co cenniejsze (motor, telewizor, stoły...) i paląc za sobą to, co zostało. Remy opowiadał o tym zdarzeniu, kiedy odwiedziliśmy jego pusty, wypalony w środku dom. Ze łzami w oczach dodał, że cały jego dobytek, owoc dwudziestu lat pracy, bandyci rozkradli i zniszczyli w ciągu 10 minut. Takich przypadków jest wiele. W samym Bohong, według spisu, zniszczono ponad 1500 zabudowań rodzinnych.

Wielu mieszkańców Bohong przybyło do Bouar (ponad 2 tys.), większość z nich pieszo przez busz (ponad 70 km). Parę dni temu rozmawiałem z Beatrice, matką dziewięciorga dzieci. Kiedy pracowałem w Bohong, uczyła się u sióstr szycia na maszynie i wyszywania. Ładna, smukła, mogłaby być modelką. Opowiadała o swoim mężu. Rozstali się w dniu, kiedy rozpoczęła się walka. Ona wybrała się z dziećmi przez busz do Bouar, on zaś pozostał w domu, by pilnować dobytku. Przez tydzień nie miała od niego żadnej wiadomości. Dopiero po 10 dniach sąsiadka opowiedziała, co się stało. Następnego dnia po jej odejściu przyszli żołnierze, zabrali go ze sobą. W towarzystwie mera dali mu jeść i pić, a później wyprowadzili za miasto i tam zabili, podejrzewając o współpracę z łucznikami. Tymczasem Denis miał mały sklep, dzięki któremu mógł utrzymywać żonę i dzieci. Podziwiam spokój, z jakim Beatrice opowiadała całe zdarzenie. Ból jednak jest niesamowity i obawa o przyszłość swoją i dzieci.

W ubiegłą niedzielę po raz czwarty byłem w Bohong. Tym razem z biskupem Armando. Po Mszy św. i spotkaniu z wiernymi przykuł moją uwagę siedmioletni chłopiec, który prowadził niewidomego. Okazało się, że to był jego ojciec. Zamieniliśmy parę słów. Ojciec powiedział, że dzięki synowi ocalał. Kiedy zaczęto palić domy, siedmioletni syn zerwał go z łóżka, razem uciekli do buszu. Powiedziałem mu, że jest dzielny i spytałem o jego imię. Na imię mam Mirek, odpowiedział. Żałuję, że nie zrobiliśmy sobie zdjęcia, ale pomogę mu stać się kimś w życiu.

W Bouar codziennie spotykamy osoby z Bohong. Każde spotkanie wnosi coś nowego w historię minionych dni. Każdy na swój sposób przeżywa tragiczne i bolesne wydarzenia, nie poddając się jednak zwątpieniu i nie ulegając depresji, mimo wielu doświadczeń. Dziś w południe dwie 15-letnie dziewczyny opowiadały o swoich przeżyciach i przebytej pieszo drodze z Bohong do Bouar przez busz. Były na jarmarku, kiedy wszystko się zaczęło. Widziały na własne oczy początek wydarzeń i osoby, które rozpętały piekło. W czasie strzelaniny schroniły się w domu, pod łóżkiem. Wytrzymały 5 godzin. Kiedy zaczęto używać rakietnic, zdecydowały się na ucieczkę do buszu w stronę Bozoum. Musiały uważać, by nie wpaść w ręce bojowników, którzy też rozpierzchli się po sawannie, siejąc zamęt i śmierć. Pierwszą noc spędziły między skałami, kilka kolejnych dni wśród pól uprawnych, z dala od wiosek. Spotkani ludzie pracujący w polu zabrali je na noc do szałasów. Po tygodniu dotarły do Maigaro, a później do Bouar. Przypadkowa rodzina przyjęła je pod swój dach, gdzie przebywają do dzisiaj. W czasie rozmowy okazało się, że jedna jest córką katechisty, który pilnuje domu sióstr w Bohong, druga to córka pastora z kościoła protestanckiego. Nie wie, gdzie są jej rodzice i rodzeństwo (było ich dziesięcioro w domu). W dniu, kiedy wybuchł konflikt, akurat nie byli razem. Umówiliśmy się za kilka dni, zdobędę w tym czasie wszystkie zdjęcia z Bohong, również te, które były zrobione w czasie wizyty arcybiskupa z Bangui. Wielu pastorów uczestniczyło wtedy we Mszy św. i w spotkaniu z merem. Może zobaczy swojego ojca, mamę albo kogoś z rodzeństwa.

Jak dalej potoczy się historia mieszkańców w Bohong, czas pokaże. Mimo całej tragedii i wewnętrznego bólu nie załamują rąk. Kiedy spotkaliśmy się 27 sierpnia, pierwsze pytanie, jakie zadali, nie dotyczyło naprawy domów czy jedzenia, tylko dnia powrotu księży i sióstr do Bohong, żeby móc uczestniczyć we Mszy św. i żeby dzieci mogły rozpocząć naukę w szkole katolickiej. Potrzebna im jest pomoc w przykryciu i wyposażeniu domów - zwłaszcza teraz, kiedy pada deszcz, trudno o suchą trawę. Ale bardziej jeszcze potrzebna jest obecność kapłanów, by mogli dzięki temu dostrzec obecność Boga. Księża, którzy opuścili Bohong, nie czują się na siłach, by tam powrócić. Potrzebują czasu na wyciszenie emocji. W duchu solidarności kapłańskiej ksiądz Mateusz z Baboua zgodził się na dwutygodniowy pobyt w Bohong, wśród ludzi, którzy chcą wszystko rozpocząć od nowa.

Cała diecezja chce ich w tym wesprzeć, organizując 22 września dzień solidarności z mieszkańcami Bohong. W czasie wszystkich Mszy świętych w tym dniu będziemy szczególnie modlić się w ich intencji i wspierać materialnie potrzebujących. Dodam, że od 24 marca, czyli od dnia przejęcia władzy przez rebeliantów, państwo nie zaczęło jeszcze funkcjonować normalnie. Nauczyciele i inni urzędnicy państwowi nie są regularnie opłacani. Jest bieda. Ale właśnie ci, którzy mają niewiele, będą się dzielić z tymi, którzy utracili wszystko.

Byłem zbudowany postawą chrześcijan w Bohong, którzy w czasie Mszy świętych sprawowanych nie tylko w niedziele, licznie uczestniczyli w ofiarowaniu darów. W tych dniach ofiara na tacę nie była niższa niż w czasie przed konfliktem. Wszystkie ofiary z tacy przeznaczane są na potrzeby wspólnoty i pomoc biednym. Dopiero w takich chwilach zdajemy sobie sprawę z tego, jak cennym darem jest pokój. Prosimy więc o modlitwę w tej intencji. I niech Pan darzy Was wszystkich swoim pokojem.