Byłem świadkiem cudu

KAI |

publikacja 05.12.2014 09:23

O dramatycznych dniach w czasie protestów na kijowskim Majdanie, cudzie jedności oraz trudnej drodze do kapłaństwa w czasach sowieckich mówi w rozmowie z KAI ks. Jurij Nagorny z Ukrainy. W najbliższą niedzielę Kościół w Polsce będzie obchodził Dzień Modlitwy i Pomocy Materialnej Kościołowi na Wschodzie.

Kaplica na Majdanie Kaplica na Majdanie
Była wspólna kaplica zrobiona z wojskowego namiotu. Przy jednym ołtarzu całą dobę sprawowali liturgie kapłani prawosławni, greckokatoliccy i rzymskokatoliccy. Przyjeżdżali tam spontanicznie księża z całej Ukrainy. Byliśmy przy ołtarzu i na placu, wśród ludzi.

KAI: W czasie dramatycznych wydarzeń sprzed roku był ksiądz na kijowskim Majdanie. Jaka jest obecna sytuacja Kościoła na Ukrainie?

- Byłem na Majdanie w Kijowie. My, duchowni różnych Kościołów, nie różniliśmy się między sobą. Była wspólna kaplica zrobiona z wojskowego namiotu. Przy jednym ołtarzu całą dobę sprawowali liturgie kapłani prawosławni, greckokatoliccy i rzymskokatoliccy. Przyjeżdżali tam spontanicznie księża z całej Ukrainy. Byliśmy przy ołtarzu i na placu, wśród ludzi. A oni pytali nas: co robić? Wszyscy odpowiadaliśmy zgodnie – potrzebna jest modlitwa! Wydrukowałem modlitwę do św. Michała Archanioła po rosyjsku i po ukraińsku. Dawałem ją każdemu, kto przychodził, a gdy ludzie ją odmawiali, czuło się obecność Ducha Świętego. Podobnie było też w Odessie na tamtejszych Majdanach i czułem, że Pan Bóg to wszystko łączy.

My, duchowni, występowaliśmy wspólnie na scenie i uzupełnialiśmy się. Na barykadzie kapłani wszystkich wyznań stawali przy żołnierzach i przekonywali, żeby nie strzelali do ludzi. Gdy zaś na barykadach zaczynali krzyczeć, to my odwracaliśmy się do nich i zaczynaliśmy się modlić i śpiewać.

Przyszło mi pewnej nocy stać na 24-stopniowym mrozie z prawosławnym zakonnikiem patriarchatu moskiewskiego. Przybył z procesyjnym, dużym krzyżem i śpiewaliśmy bez przerwy, trzymając go razem, odwracając się to w jedną, to w druga stronę.

Duchowieństwo zrobiło tam dużo dla złagodzenia nastrojów. Ważne jest, że było ono z narodem i jest z nim nadal. To ludzi łączy. Obecnie także na froncie są kapłani, chociaż oficjalnie w wojsku nie ma kapelanów. Wydrukowano specjalne frontowe modlitewniki dla walczących na wschodzie kraju. Dowódcy i negocjatorzy podkreślają, że idąc na rozmowy do bandytów przy wymianie jeńców, zawsze modlą się i zabierają ze sobą duchownych z ikonami. Jest to fenomen, który można określić mianem cudu na Majdanie.

A co do sytuacji ogólnej, wiara odradza się na Ukrainie. Gdy skończyłem seminarium było nas 26 księży na całej Ukrainie, a teraz jest już siedem diecezji. Jest mocne odrodzenie wiary i ekumeniczne nastawienie duchowieństwa, zrozumienie i współpraca.

Zostać kapłanem w czasach ZSRR wymagało wielkiej determinacji. Historia Księdza w dążeniu do celu może posłużyć za scenariusz filmowy. Jak się wszystko zaczęło?

- Urodziłem się na pograniczu dwóch kontynentów, w miejscu, gdzie rzeka Ural dzieli jedno miasto na Europę i Azję. Mój ojciec był prawosławny, matka katoliczką. Ojciec Ukraińcem, a matka Polką. Przyszedłem też na świat w "ekumeniczną" Wielkanoc, gdy w 1946 roku była ona obchodzona wspólnie przez Kościół prawosławny i katolicki.

Na tych terenach wtedy trudno było być chrześcijaninem prawosławnym, a jeszcze trudniej katolikiem. Księża byli aresztowani i więzieni. Na wolności pozostawał tylko jeden prawosławny batiuszka, wypuszczony już z więzienia. Szły do niego tysięczne tłumy. Ja też byłem przez niego ochrzczony. Matka oddała mnie wówczas pod szczególną opiekę Najświętszej Maryi Panny. Później wiele wydarzeń z mojego życiu pokazało jak bardzo było to potrzebne.

Gdy miałem dwa lata moi rodzice wrócili na Ukrainę. Z rodzinnych stron uciekli na Ural, żeby przeżyć. Z sześciorga mojego rodzeństwa, czworo zmarło z głodu, dwie siostry miały gruźlicę, a NKWD ścigało mojego ojca, bo choć był robotnikiem, uznano go za wroga klasowego.

Jak wyglądało Wasze życie religijne?

- Chodziliśmy z ojcem i matką do dwóch świątyń. O godzinie dziesiątej byliśmy w soborze prawosławnym na nabożeństwie, a o godzinie pierwszej w kościele katolickim, który był po drugie stronie drogi. Do domu zawsze wracaliśmy razem. Z tymi wspomnieniami kojarzę swoje dzieciństwo.

Ojciec zmarł, gdy miałem dziewięć lat. Odtąd chodziliśmy już z matką tylko do kościoła. Mogłem przyjąć I Komunię święta, gdyż przyjechał do naszej miejscowości jedyny kapłan na całe województwo, ks. Marceli Wysokiński. Chociaż miał ponad siedemdziesiąt lat, zorganizował ponad dwadzieścia parafii, które sam obsługiwał. Dostawał pozwolenie na wyjazd do każdej tylko raz do roku. Nie miał jednak określonej liczby dni, więc przebywał w jednym miejscu ponad tydzień i udzielał wiernym wszystkich możliwych posług.

Normalnie była tylko tak zwana „sucha Msza św.”. Księdza nie było, ale zapalało się świece, na ołtarzu był ornat, mszał i lekcjonarz, a chór śpiewał wszystkie części liturgii i nawet dzwonkami dzwoniono, jakby na podniesienie. Tak było również w innych miejscowościach, gdzie zachowały się kościoły, a nie było księży. Myślę, że Duch Święty uzupełniał te braki.

Kiedy Ksiądz zorientował się, że ma powołanie kapłańskie?

- Gdy miałem 13 lat zmarł ksiądz Wysokiński. Po kilku latach zamknęli też kościół. Za rządów Chruszczowa, w 1961 roku, przeprowadzono akcję zamykania świątyń - i prawosławnych, i katolickich. Mówiono, że w Związku Radzieckim za rok wszyscy zapomną, co to jest wiara. Chwała Bogu, to o nim już zapomnieli, a wiara jest i Kościół się rozszerza.

Na naszych terenach zamieszkał greckokatolicki ksiądz birytualista Grigorij Mysak, który dopiero co wyszedł z więzienia. Wziął nas pod opiekę, zbierał po domach. W mieszkaniach odprawiał nawet po kilka Mszy świętych dziennie, w różnych krańcach miasta. Gromadził ludzi. Czasami było to o jedenastej w nocy, a czasami o piątej nad ranem.

Później zaczęli wychodzić z więzień starsi księża, którzy przebywali tam osiemnaście, dwadzieścia lat. Zgłaszali się oni do ks. Antoniego Chomickiego i bernardyna ks. Zarzyckiego. Ci kierowali ich na parafie, w których były otwarte kościoły. Namawiali też ludzi, aby szli do władz i walczyli o pozwolenie na pracę dla duszpasterzy.

Pomyślałem wtedy, że przecież gdy ci księża poumierają, tutaj znowu nie będzie kapłanów. Postanowiłem wstąpić do seminarium. Nie wiedziałem jednak jak to zrobić. Nie wiedziałem też, że w Związku Radzieckim jest seminarium duchowne. Dopiero gdy przyjechał ksiądz z Łotwy, dowiedziałem się, że w Rydze działa taka uczelnia, więc pojechałem tam z dwoma jego kolegami. Sprzedałem dom na Ukrainie i kupiłem w Rydze. Czekał on chyba tylko na mnie przez siedemnaście lat. Kupiłem go z łaski Boga za pół ceny. W nim zaś mieszkałem sześć lat, czkając na pozwolenia władz, abym mógł wstąpić do seminarium. Starałem się wstąpić równocześnie do seminariów w Rydze i Kownie. Zdałem egzaminy, ale wszystko zależało od pozwolenia KGB. Zaproponowano mi wstąpienie do podziemnego seminarium, które prowadzili księża marianie. Jednak dzięki ludziom, którzy na Ukrainie pisali petycje do władz, że potrzebują księży, otworzyła się furtka i mogłem wstąpić do oficjalnie działającego seminarium oraz je ukończyć.

Jak wyglądała praca duszpasterska w ZSRR?

- Przyjechałem najpierw do Żytomierza na Ukrainie, a potem na placówkę wielkiego duszpasterza ks. prał. Józefa Kuczyńskiego, o którym napisano książkę, wydaną też w Polsce pod tytułem: „Pomiędzy parafią a łagrem”.

Ciekawa była ta praca duszpasterska. W Związku Radzieckim odbywała się ona zawsze pod nadzorem KGB i jego stałej obserwacji i szpiegowaniu. Trafiłem na teren, gdzie KC KPZR prowadziło tak zwany „ateistyczny eksperyment”. Było bowiem niezrozumiałym dla partii, dlaczego na Podolu, a szczególnie w okręgach chmielnickim i żytomierskim utrzymywała się mocna wiara, były powołania do seminarium oraz zakonów, które działały potajemne, ale KGB o nich wiedziało. Międzyrepublikański Instytut Ateizmu w Moskwie i Republikański Instytut w Kijowie otrzymały zadanie opracowania programu zniszczenia Kościoła katolickiego w tych rejonach.

Walka była okrutna. Mieli oni prawo do stosowania wszelkich środków, aby prześladować wiernych i zajmowała się tym, milicja, straż pożarną oraz inne instytucje, takie jak szkoła, czy rada wiejska. Milicja drogowa prześladowała na każdym kroku. Ludzie byli zastraszeni, a eksperyment ten trwał ponad pięć lat. Za moją działalność byłem sądzony, chciano mnie skazać na trzy lata więzienia, ale ostatecznie wyproszono, bym zgodził się na karę 100 rubli, bo partia nie przebaczy, jeśli nie zostanę jakoś ukarany.

Ludzie pisali skargi do Moskwy na urzędników. Ale jeśli kogoś w ogóle ukarano, to jednak nie za to, że źle obchodzili się z ludźmi, ale że represje stosowali nieumiejętnie. Wyleciał z pracy nawet sam szef milicji, sekretarz rejonowego komitetu partii i wielu innych ważnych urzędników. Pan Bóg pozwolił jednak, że sama władza zaniechała w końcu tego eksperymentu. Ludzie w tej walce nabrali jednak większego ducha i śmiałości. Mocniejsi stali się nie tylko katolicy, ale też prawosławni. Wielu ludzi zerwało z postawą „zamrożenia” stalinizmem, czyli zupełnego zastraszenia. Nie mieli oni jednak lidera, za którym mogliby pójść. Niespodziewanie stałem się takim liderem w rejonie, do czego przyczynili się moi wrogowie. Nie tylko katolicy mi współczuli i solidaryzowali się ze mną, ale też prawosławni i niewierzący. Był bowiem ktoś, kto mógł walczyć z władzami i pokazał, że nie są oni zawsze uzależnieni od władz zakładowych, czy rad wiejskich.

Dzięki łasce Pana Boga zacząłem studia na KUL-u. Zrobiłem licencjat, ale gdy rozpocząłem pisać pracę doktorską, w ZSRR nastała „pierestrojka”. Wróciłem wiec do pracy kapłańskiej. Było jej bardzo dużo. Można było otwierać kościoły i organizować parafie. Otworzyłem wtedy, przy pomocy śp. bp. Czesława Domina, „Caritas”. Chociaż w Związku Radzieckim Kościół nie miał prawa do działalności charytatywnej, to zarejestrowałem go pod szyldem ministerialnego „Funduszu Miłosierdzia i Zdrowia”, który dawał prawo do działalności społecznej. Nie było wtedy jeszcze biskupów i struktur kościelnych. Organizację tworzyli duchowni i świeccy, którzy w późniejszych założeniach mieli podporządkować ją diecezjom, gdy takowe zaczną funkcjonować. W statucie zapisano, że mają one prawo zapraszać na jakiś czas członków zgromadzeń zakonnych męskich i żeńskich w celu niesienia pomocy obywatelom Związku Radzieckiego. KGB przegapiło ten zapis, a dzięki pomocy jednego z prawników, zatwierdzono go. Byli na mnie wściekli, bo stworzyłem organizację, która miała prawo zapraszać zgromadzenia bez pytania władz o pozwolenie. Przyjechali zakonnicy i zakonnice z kilku zgromadzeń i wszystkim udało się też zbudować klasztory.

Stale czułem opiekę Matki Bożej. Jedna z klauzurowych sióstr karmelitanek bosych, powiedziała mi, że gdy 25 lat temu miały one wątpliwości, czy zakładać klasztor w Związku Radzieckim, więc poradziły się fatimskiej wizjonerki, siostry Łucji z Portugalii. Odpisała, że muszą tam iść, bo od tego czasu zacznie się szczególna opieka Matki Bożej nad Związkiem Radzieckim. Matko Boża, opiekuje się, Pan Bóg błogosławi – można pracować!

Rozmawiał ks. Artur Płachno, Drohiczyn