Jakaś panika w ludziach

Andrzej Kerner

publikacja 22.09.2015 06:00

– Tu nie ma mocnych, raz płaczą jedni, potem drudzy, ale nawzajem się pocieszają. Jest wielka solidarność – mówi s. Urszula Brzonkalik FMM.

Zrujnowany stary suk (targ) w Aleppo Aleppo Media Center Zrujnowany stary suk (targ) w Aleppo

Aleppo, największe starożytne miasto w Syrii, a jednocześnie nowoczesna 8-milionowa, przemysłowa metropolia. Tak było przed wojną domową, cztery i pół roku temu. – Szacuje się, że teraz zostało ok. 3 milionów mieszkańców. To, co wy oglądacie jako finał w Europie, my oglądamy jako początek. Ludzie uciekają stąd na wszelkie sposoby. Została klasa średnia, która nie ma gdzie uciec, i biedni, którzy nie mają za co uciec – relacjonuje s. Urszula Brzonkalik, polska franciszkanka misjonarka Maryi. Od 18 lat żyje na Bliskim Wschodzie – wcześniej w Egipcie i Libanie. A od lutego w Aleppo – mieście określanym mianem Sarajewa XXI wieku.

Trzy strefy

Miasto podzielone jest na trzy strefy – kontrolowane przez armię rządową, rebeliantów Wolnej Armii Syryjskiej i Front al-Nusra (syryjska Al-Kaida). Granica między nimi wyznaczana jest przez barykady i zapory. – Na liniach granicznych ciągle słychać strzały. Zasypiamy i budzimy się z odgłosem wystrzałów. Te granice zmieniają się z dnia na dzień, z godziny na godzinę. W czerwcu linia walk przebiegała ok. 200 metrów od naszego domu – mówi misjonarka. Klasztor sióstr franciszkanek w Aleppo leży w strefie kontrolowanej przez rząd. – Jest stosunkowo spokojnie, ale gdy się wjeżdża do miasta, jest jedna wielka ruina. Jesteśmy w centrum, jednak kiedy klasztor był budowany 100 lat temu – to były obrzeża. Ponieważ wtedy nie dochodziły tu wodociągi, wybudowano dwie studnie i teraz okazało się to wielkim błogosławieństwem – opowiada siostra. Od dwóch miesięcy bowiem w Aleppo nie ma wody, islamiści odcięli jej dostawy do stref, nad którymi nie mają władzy. Upały sięgają 40–45 stopni. Ludzie stoją w ogromnych kolejkach do cystern z wodą.

– Nie można prać, nie można się wykąpać. Myślę, że 4 lata wojny tak nie zniechęciły ludzi jak te dwa miesiące. Bez wody nie da się żyć – mówi s. Urszula, absolwentka chemii na Uniwersytecie Opolskim. Mimo trwającej wojny i faktycznego oblężenia poszczególnych dzielnic ludzie starają się przetrwać. Chodzą do pracy (o ile praca jest), choć wiąże się to z zagrożeniem życia. – Wychodzi się z domu i nie wiadomo, czy się wróci. Ale nie ma wyjścia: musisz wyjść, żeby przeżyć, ale wychodząc, narażasz życie… – opowiada siostra.

Wiemy, że nie przestanie

Na wyższych piętrach ludziom grożą bombardowania. Są też niebezpieczeństwa naziemne: wybuchające samochody-pułapki, strzelaniny, działają snajperzy, dawniej liczne były porwania dla okupu. – Ludzie po 4 latach już nie wytrzymują napięcia – mówi franciszkanka. – Ileż można się bać, ile nie spać w nocy, ile tulić dzieci i mówić: to nic, to nic, zaraz przestanie. A wiemy, że nie przestanie. W wojennym nieszczęściu mieszkańcy Aleppo pomagają sobie wzajemnie. Chrześcijanie stanowią już tylko niewielką mniejszość miasta – zostało ich około 40 tysięcy, reszta to muzułmanie. – Nikt tu nie pyta: muzułmanin czy chrześcijanin? Wspierają się wszyscy. Tu nie ma mocnych, raz płaczą jedni, potem drudzy, ale wszyscy pocieszają się nawzajem. Jest ogromna, chwilami wzruszająca solidarność – podkreśla s. Urszula.

Pomóc albo nie pomóc

W dużym ogrodzie klasztoru sióstr Jezuicka Służba Uchodźcom (JRS) prowadzi kuchnię, która żywi codziennie 10 tysięcy osób. Nawiasem mówiąc, czytelnicy „Gościa Opolskiego” pomagali tej kuchni w akcji dożywiania. – Nie zaglądamy do dowodów osobistych. Pomagamy wszystkim, a zdecydowaną większość stanowią przecież muzułmanie – opowiada siostra i dodaje, że chrześcijanie otrzymują także drugi stopień pomocy: wsparcie duchowe.

S. Urszula wraz z działającą przy klasztorze grupą misyjną dociera do chrześcijan, żeby podtrzymywać ich na duchu. – Jeśli dostaną się w ręce islamistów, ich los jest nie do pozazdroszczenia. Jest jakaś panika w ludziach z tego powodu – mówi polska misjonarka. W kościołach nie namawia się ludzi ani do pozostania, ani do wyjazdu. – Trzeba im zostawić prawo wyboru. Sytuacja jest bardzo niebezpieczna. Ale ja widzę mnóstwo osób, które zostały, żeby pomagać innym, i takie, które mówią: tutaj było całe nasze życie, gdzie teraz pójdziemy, żeby zaczynać życie gdzie indziej... Jestem pełna podziwu dla nich – zaznacza s. Urszula.

Dlaczego zgodziła się przyjechać do Aleppo, skoro miliony ludzi obrały kierunek przeciwny? W klasztorze zostało 5 sióstr w średnim wieku, 26 starszych zakonnic ewakuowano do Bejrutu. – To proste. Ponieważ jestem siostrą. Wierzę w moc posłania. Skoro Bóg mnie tu posłał, to daje też wielką łaskę. Jestem tu siedem miesięcy, ale ani przez chwilę nie żałowałam. To nie jest tylko wybór: ocalić życie czy narażać je, ale także wybór: pomóc albo nie pomóc. Gdyby nas tu nie było, to 10 tysięcy ludzi nie miałoby codziennie posiłków – kończy s. Urszula Brzonkalik.

Odkładam telefon, dzięki któremu 19 razy – rozmowa była kontrolowana i często przerywana – łączyłem się z klasztorem w Aleppo, i nie wiem, co powiedzieć.

TAGI: