Nie wycofujemy się!

publikacja 13.11.2016 06:00

O duchowym przebudzeniu i chrzczeniu muzułmanów mówi biskup Andrzej Siemieniewski.

Biskup Andrzej Siemieniewski ur. 1957, biskup pomocniczy diecezji wrocławskiej, profesor teologii duchowości. henryk przondziono /foto gość Biskup Andrzej Siemieniewski ur. 1957, biskup pomocniczy diecezji wrocławskiej, profesor teologii duchowości.

Marcin Jakimowicz: Czy wspólnota jest do zbawienia koniecznie potrzebna?

Bp Andrzej Siemieniewski: Do zbawienia potrzebne jest spotkanie Pana Jezusa i przyjęcie Ewangelii. Jezusa spotykamy i Ewangelię przyjmujemy w Kościele. A Kościół jest wspólnotą. Więc okrężną drogą odpowiadam: wspólnota jest do zbawienia koniecznie potrzebna.

Pytam o wspólnoty, bo obserwuję, co dzieje się ostatnio w wielu z nich. Widzę nowy żar. Czy w Polsce po ŚDM mamy do czynienia z duchowym przebudzeniem?

Tak. Taka jest moja obserwacja. Ale niekoniecznie wiązałbym to poruszenie ducha jedynie ze Światowymi Dniami Młodzieży. Widzę od jakiegoś czasu nowe otwarcie, świadomość, zapał, żar modlitewny. To narastająca atmosfera

Katolicy i protestanci często modlą się razem. Papieża Franciszka w czerwcu odwiedzili liderzy dynamicznych wspólnot, m.in. Mike Bickle z Domu Modlitwy IHOP w Kansas czy Kris Vallotton z Bethel Church. Cztery godziny modlili się razem. Trwało Euro, nie zauważyliśmy tych znaków.

To prawda. To w sferze duchowej niezwykle ważne wydarzenia. Być może dopiero teraz zaczęliśmy rozumieć to, co półtora tysiąca lat temu mówił święty Augustyn: ci, którzy nazywają Boga ojcem i odmawiają modlitwę „Ojcze nasz”, są wezwani do braterstwa. Augustyn mówił to w odniesieniu do głębokich sporów i dramatycznych podziałów na terenach północnej Afryki, gdzie Kościół Rzymskokatolicki spotkał chrześcijan ze wspólnot donatystów. Donatyści mówili: „Nie chcemy mieć nic wspólnego z katolikami”, a Augustyn odpowiadał: „Nawet jeśli oni nie chcą mieć z nami nic wspólnego, to my chcemy!”. I wyjaśniał, dlaczego chcemy. Bo są ochrzczeni i mówią do Boga „Ojcze”. Widocznie każde pokolenie musi to orędzie cierpliwie odkrywać na nowo.

Gdy w czerwcu Randy Clark, protestant, powiedział w Kaliszu o Franciszku „prorok”, wielu pastorów „przecierało uszy” ze zdumienia.

Z takim znakiem czasu spotkałem się już półtora roku temu w Londynie na spotkaniu organizatorów kursów Alpha, gdzie przeważali anglikanie i protestanci. I w tym gronie mówiło się o papieżu jako o największym autorytecie chrześcijaństwa. Zdumiewające. Powiem szczerze: coraz częściej spotykam się z taką atmosferą. Bardzo mnie to cieszy.

Na czym polega fenomen kursu Alpha? Ludzie jedzą kolację i oglądają film, a po pewnym czasie budzą się jako chrześcijanie?

Fenomen tego kursu kryje się w jego graficznym symbolu. To wielki czerwony znak zapytania. Krzyż jest symbolem tych, którzy już są chrześcijanami. Symbol kursu Alpha kierowany jest do tych, którzy chrześcijanami będą dopiero jutro, a dziś noszą w sercu mnóstwo pytań o to, czy jest coś więcej. Więcej niż tylko przeżyć, zarobić, skonsumować, doświadczyć zmysłowych przyjemności. Jest coś więcej? Organizatorzy odpowiadają: „Tak. Jest coś więcej. Ktoś więcej”. To znakomite narzędzie ewangelizacji.

Tyle że wiąże się z rzeczywistością charyzmatyczną, do której niektórzy księża podchodzą z rezerwą. „Cokolwiek zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie”. Czy to nie oznacza również tego, że wiele zależy od pasterzy? Mają duchową moc „związywania”. Powiedzą „nie”, a pokorny Bóg dostosowuje się do ich decyzji

Pamiętajmy o ważnej sprawie: nie możemy żadnej metody czy formy kursu traktować jako „technologii”, w ramach której po określonym czasie osiągniemy zaplanowane wyniki. Przykład siostry Faustyny pokazuje, że choć głosiła wielkie orędzie, które otrzymała z góry, po ludzku nie osiągnęła wymiernych rezultatów. Ogłosiła je i z wielkim zaufaniem zostawiła resztę Bogu. „Bóg się zatroszczy”. I co, zatroszczył się? I to jak! Podobnie jest z nowymi proroctwami podejmowanymi w ewangelizacji. Naszym zadaniem jest z ufnością je przyjąć, głosić i zostawić Bogu rezultaty. I nie pytać, kto jest winny, że nie przebiega to tak, jak sobie zaplanowaliśmy. „Nie wasza to rzecz znać czasy i chwilę”.

Tyle że my lubimy widzieć konkretny owoc. Gdy człowiek odwiedza klasztor kontemplacyjny, w którym od lat nie ma żadnych powołań, a średnia wieku mniszek przekracza siedemdziesiątkę, zadaje bezczelne pytanie: „Po co?”.

To nie jest głupie pytanie. Ale po pierwsze, trzeba zauważyć też ośrodki monastyczne, które nie narzekają na brak powołań. A nawet jeśli widzimy wspólnotę, która na naszych oczach „dogorywa”, to wcale nie znaczy, że to jest katastrofa. Przypomina to trochę sytuację ze starzejącymi się rodzicami, którzy wprawdzie odejdą z tego świata, ale pozostawią po sobie dzieło swojej miłości: dzieci, wnuki. Zgromadzenie, które umiera, nie zostawia po sobie pustki, ale owoc modlitwy i miłości. Tyle że to znów przestrzeń duchowa, której nijak nie da się zamknąć w statystykach. Skuteczność to nie nasza sprawa. To rzecz Ojca.

„Weszliście w ważny czas wylania Ducha Świętego – powiedział mi kiedyś Brazylijczyk o. Antonello Cadeddu. – Gdy w Brazylii nadeszło przed laty duchowe przebudzenie, a biskupi zamknęli się na nie, mnóstwo ludzi odeszło do sekt. W São Paulo z 90 procent katolików pozostało 60 procent. Dopiero wówczas biskupi otwarli się na to nowe tchnienie Ducha. Wy teraz jesteście w tym właśnie momencie”. Czy to prawda?

I tak, i nie. Realia Brazylii są jednak całkiem inne. To kraj, w którym poza miastami przeciętny katolik sprzed trzydziestu lat miał bardzo słaby kontakt z parafią, diecezją, księdzem. Duszpasterstwo wyglądało inaczej niż nad Wisłą. Katolik w Polsce ma do kościoła pięć minut czy pół godziny. W Brazylii czekał, aż przyjedzie ksiądz sprawujący liturgię, nawet i pół roku.

„Musimy zaprosić z powrotem proroków do Kościoła i przywitać ich z otwartymi ramionami” – powiedział w czerwcu Franciszek. Co to znaczy?

Papież nie powiedział niczego nowego. Ilustracją tegorocznego Dnia Papieskiego jest obraz, na którym Jan Paweł II, Benedykt XVI i Franciszek kroczą razem. Jako prorocy. To, co powiedział Franciszek, jest dokładnie tym samym, co kiedyś mówił Jan Paweł II, gdy stwierdził, że nowe ruchy są spełnieniem oczekiwanej wiosny Kościoła, proroczymi wtargnięciami Ducha Świętego, i tym samym, co kardynał Ratzinger wygłosił w 1998 roku w przepięknej katechezie na temat niespodziewanych interwencji Ducha. Przedstawił wówczas dwadzieścia wieków Kościoła, pokazując cykle niespodziewanych interwencji Ducha Świętego. Piękna katecheza. Przypowieść o Kościele jako tkaninie. Duch Święty nie wszystko czyni nowe. Są w Kościele elementy stałe, niezmienne. Tekst Biblii, sakramenty, instytucja pasterzy. To elementy nie do ruszenia, stałe, przewidywalne. Benedykt XVI mówił: to tkacka osnowa płótna – stabilne nici, na których Duch Święty w nieprzewidywalny sposób tka nowe wzory. W znakomity sposób powiedział o tym Franciszek, gdy żegnał się z wolontariuszami Światowych Dni Młodzieży w krakowskiej Tauron Arenie: „Zapraszam do Panamy. Czy ja będę? Tego nie wiem. Ale będzie Piotr!”. „Piotr będzie!” papież podkreśla z jednej strony trwałość Kościoła, a z drugiej jego otwarcie na nowe, zaskakujące dary. Kościół nie jest instytucją spełniającą religijne potrzeby ludności. Jest otwartym wieczernikiem.

W USA po ukończeniu szkoły średniej aż 88 procent młodzieży z chrześcijańskich domów odchodzi z Kościoła. Podobnie jest w Polsce – alarmował Josh McDowell. Przesadził? To stracone pokolenie?

Nie ma czegoś takiego jak stracone pokolenie. To prawda, rzadko widzimy młodych w kościele. Młodzi nie pojawiają się na Mszach. Ale to nie jest „stracone pokolenie”. To pokolenie do pozyskania! To jest opcja chrześcijanina. Znam wiele środowisk we Wrocławiu, które skutecznie docierają do młodych. I tu wracamy do pierwszego pytania, do słowa klucza: „wspólnota”. Młodych tuż po bierzmowaniu nie można zostawić na lodzie. Muszą mieć doświadczenie Ducha Świętego działającego w konkretnej wspólnocie.

Tuż po zakończeniu koszalińskich rekolekcji dla 3,5 tysiąca gimnazjalistów przygotowano dla nich wspólnoty. Nie czekano z zaproszeniem. Organizatorzy ogłaszali: „Przyjdźcie dzisiaj wieczorem”.

I bardzo dobrze zrobili! Jezus mówił: „Pójdź za Mną”, a ludzie, jak czytamy, szli „natychmiast”. Piotr wygłosił swe pierwsze kazanie tuż po doświadczeniu Pięćdziesiątnicy i „dołączyło do nich około trzech tysięcy mężczyzn”. Nie ma czegoś takiego jak przyjęcie Jezusa na sposób indywidualistyczny, samotniczy. Nie! Ono zawsze dokonuje się we wspólnocie.

„Pokolenie do pozyskania! taka jest opcja chrześcijanina”. Zdumiałem się, gdy główny diakon archidiecezji wiedeńskiej Johannes Fichtenbauer powiedział: „Bóg przysyła nam muzułmanów, aby usłyszeli Dobrą Nowinę”. Rzadki punkt widzenia

Ależ przecież to jest właściwa optyka chrześcijańska! Dokładnie przed rokiem z przedstawicielami wspólnot Dom Boży i Hallelujah pojechaliśmy do Berlina. Widziałem, jak w kościele Świętej Trójcy kilkunastu muzułmanów przyjmowało chrzest.

Pisaliśmy o tym: w ciągu niecałych dwóch lat wspólnota wzrosła ze 150 członków do ponad 750, z czego 500 to konwertyci z islamu.

Kilka miesięcy temu również wraz z przedstawicielami wrocławskich wspólnot pojechaliśmy do Hamburga. I też widzieliśmy chrzty muzułmanów. Za każdym razem słyszeliśmy te same diagnozy: „Bóg przysłał do nas muzułmanów, byśmy głosili im Ewangelię”. Traktowanie pojawienia się wielkiej grupy ludzi, którzy nie są chrześcijanami, jako zagrożenia pokazuje, jaką mamy wizję wiary, jak bardzo jest ona krucha. Sądzimy, że wiara jest czymś statycznym, etnicznym, dziedzicznym. Nie! Nie dziedziczymy wiary, jak koloru oczu. Wiarę trzeba ogłosić. Trzeba płonąć pasją głoszenia kerygmatu.

Muzułmanie przyjmują w Niemczech chrzest? Sceptyk powie: robią to ze względów socjalnych.

I tu sceptyk będzie się mylił. Proboszcz berlińskiej parafii dr Gottfried Martens spotyka się często z takim zarzutem. Odpowiada: ogromna większość tych, którzy uczestniczą w katechumenacie, ma już prawo stałego pobytu w Niemczech, więc ten argument odpada. Po drugie, to nie są ludzie, którzy po przyjęciu chrztu „znikają”. Nie! Oni uczestniczą co niedzielę w nabożeństwach. Byłem na takiej liturgii. Rozpoczęła się o 10.00, a zakończyła o 13.40! I ci ochrzczeni muzułmanie byli na całości.

I w Berlinie, i w Hamburgu modliliście się razem z gospodarzami?

Tak! W obu Kościołach bracia chrześcijanie bardzo ucieszyli się z naszej wizyty. Gdy przedstawiliśmy się w Berlinie (Kościół staroluterański), gospodarze poprosili nas o błogosławieństwo dla swej misji. W Hamburgu misję ewangelizacji muzułmanów prowadzi Kościół tzw. wolnych chrześcijan ewangelikalnych. Tam również pastor prosił nas, byśmy wspólnie pomodlili się. Stosunek do muzułmanów w Europie to trochę taki papierek lakmusowy, pokazujący, czy rozumiemy istotę chrześcijaństwa, czy zaczynamy się „okopywać”. Papież Franciszek wielokrotnie przypominał: „Głoście! Nie na sposób prozelityzmu, ale przez przyciąganie”. Pytanie jest jedno: czy mamy ochotę głosić? W obu niemieckich ośrodkach słyszałem smutną diagnozę: Więcej jest muzułmanów, którzy chcieliby słuchać Dobrej Nowiny, niż chrześcijan, którzy chcieliby ją głosić. Wyobraźmy sobie świętego Pawła, który przyjeżdża do Koryntu czy Aten i zniesmaczony stwierdza: „Oj, tu jest większość niechrześcijańska. Wycofujemy się!”. Absurd. Nie wycofujemy się! Głosimy!