Wielkanoc: Christos woskriesie

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 04.12.2002 19:27

Podczas "Strastnaj Siedmicy", czyli Wielkiego Tygodnia Męki Pańskiej, wizerunki świętych w ikonostasie jeszcze bardziej ciemnieją. Słoneczne plamy złota za ich plecami przygasają, jakby świat się kończył i nawet archaniołowie Michał i Gabriel, strzegący bocznych wrót diakońskich, nic na to nie mogą poradzić.

Wielkanoc: Christos woskriesie

Nad ołtarzem pali się tylko jedna lampka, a wnętrze cerkwi rozświetlają świece palone za zmarłych i za żywych.

Dopiero w Wielką Sobotę ks. proboszcz mitrat Sergiusz Dziewiatowski zmienia szaty liturgiczne z ciemnych na białe. Przed północą, w czasie nabożeństwa połunoszcznicy, biały całun, okrywający grób Pański, zostaje uroczyście przeniesiony na prestoł, czyli stół ofiarny, najświętsze miejsce w cerkwi.

Odtąd królewskie wrota w środku ikonostasu otwierają się na głębię ołtarza i kapłan nie zamyka ich przez całą Swietłą Siedmicę, czyli tydzień wielkanocny. - Grób Pański też był otwarty, kamień leżał z boku - mówi Proboszcz. Tuż przed północą wierni wychodzą ze świątyni, aby obejść ją trzykrotnie w procesji. W mroku może się wydawać, że kopuły cerkwi poruszają się w rytm dzwonów. - Christos woskriesie! Chrystus zmartwychwstał! - słychać gromki głos otwierającego drzwi ks. Sergiusza. A potem już świątynia napełnia się dźwiękami troparionu paschalnego Christos woskriesie z miertwych, smiertiu smiert popraw, "Chrystus powstał z martwych, śmiercią śmierć pokonał i będącym w grobach życie darował". Światło bucha znad ołtarza rozświetlonego siedmioma lampkami. Złoto w ikonach nabiera blasku, iskrzy się mitra na głowie batiuszki, a wiernym, nawet tym przychodzącym tu tylko raz do roku, płoną oczy. Chór prawie doskonale, w pełnej harmonii głosów intonuje kanon św. Jana z Damaszku. Wszyscy z mocą, jak najlepsze instrumenty, poddają się tej melodii, wznoszącej i opadającej, jak wdech i wydech, jak oddychanie.
- Christos woskriesie, Chrystus zmartwychwstał, Woistinu woskriesie - Zaprawdę zmartwychwstał! - słychać, jak opuszczający świątynię po Jutrzni pozdrawiają się w mroku. Jest prawie trzecia rano. Zbyt wcześnie, żeby wszyscy mogli dojechać do domów, a poza tym wielu chce pobyć ze sobą dłużej. Dlatego ks. Sergiusz z żoną Elżbietą zawsze organizują wspólny świąteczny poczęstunek. Tradycyjną potrawą jest "pascha" - masa z sera, cukru, masła, bakalii, którą pani Elżbieta, mieszając, podgrzewa tak, żeby się nie zagotowała, a potem wiesza w płótnie nad wanną, żeby odsączyć wodę i tłuszcz.

- Jest pyszna, ale bardzo kaloryczna - śmieje się.
Sosnowiecka cerkiew pod wezwaniem Wiery, Nadziei, Luby i Zofii (trzech, żyjących w III w. rzymskich dziewczynek, męczenniczek za wiarę, i ich matki) jest świątynią parafialną dla wiernych prawosławnych z całego województwa śląskiego, z terenów sięgających aż pod Częstochowę, Opole, Cieszyn.
- Nasza wspólnota to prawdziwa mozaika narodowościowa - mówi ks. proboszcz Dziewiatowski. - W jej skład wchodzą Polacy, wierni pochodzenia ukraińskiego, białoruskiego, rosyjskiego, jest kilku Bułgarów, Jugosłowian, Greków, Ormian. Nie jesteśmy tak liczni, dlatego dobrze się znamy, nawiązujemy bliższe więzi.

Żona Elżbieta przyznaje, że utrzymuje kontakty z większością parafian: - Zwykle całujemy się na przywitanie, jesteśmy sobie bliscy.
- Wielkanoc to święto świąt - wyjaśnia Ks. Proboszcz. - W języku rosyjskim woskriesienie, czyli niedziela, znaczy zmartwychwstanie, a więc każda niedziela jest małą Paschą. Ciekawe, że w Związku Radzieckim przez tyle lat zachowała się tak wiele mówiąca nazwa.
- Wcielenie nie miałoby sensu, gdyby nie było zmartwychwstania, Święta Wielkanocne koronują cały rok liturgiczny - mówi ks. Jarosław Antosik z Radomia, wyświęcony dwa lata temu. Lubi odwiedzać proboszcza Dziewiatowskiego, bo - jak twierdzi - najlepsza nauka kapłaństwa to obserwowanie pracy doświadczonych księży.

Nieustannie zachwyca go misterium liturgii Wielkanocnej:
- Człowiek nie może pozostać wobec niej obojętny. Oddziałuje na wszystkie zmysły, na to, czym nasza dusza odbiera otaczający świat.
Misterium jest grą zapachu kadzidła, światła i ciemności, śpiewu w języku staro-cerkiewno-słowiańskim.
- Zachowując język starocerkiewny, wyrażamy swoje przywiązanie do tradycji, a poza tym funkcjonuje w nim wiele idiomów, wyrażeń nieprzetłumaczalnych na polski - opowiada ks. Dziewiatowski. - Wierni uczą się starocerkiewnego od dzieciństwa, sam im wchodzi w pamięć, kiedy się modlą. Znamienne, że kiedy w cerkwi we Wrocławiu zaczęto sprawować liturgię po polsku, to ubyło wiernych...

Panie Janina, Iwona i Ludmiła dobrze znają staro-cerkiewno-słowiański. Co niedzielę śpiewają w chórze parafialnym, liczącym dwadzieścia osób. Przed świętami spotykały się częściej na próbach, bo trzeba było ćwiczyć teksty, śpiewane przecież tylko raz w roku. Iwona, jeszcze studentka, jest najbardziej dyspozycyjna, bo choć śpiewa sopranem, to kiedy nie ma nikogo z altów, chętnie go zastępuje. Chórzystką jest od liceum.

- Na początku osłuchiwałam się na dole, śpiewając ze wszystkimi, a potem przyszłam tu z mamą i tak zostałyśmy - śmieje się. Jej mamę Janinę, śpiewającą pierwszym sopranem, fascynuje pieśń przypisana na Wielki Czwartek podczas czytania 12 fragmentów Ewangelii, "Rozbojnik błogorozumnyj", czyli Dobry Łotr, wiszący po prawej stronie Pana Jezusa. Ten, który, jeśli dobrze wsłuchać się w staro-cerkiewno-słowiański, "przyszedł do dobrego rozumu, opamiętał się". Wykonują ją razem z panią Ludmiłą z Katowic.

- Każdy głos musi perfekcyjnie śpiewać swoją partię, żeby tworzyć polifoniczną harmonię - tłumaczy pan Jerzy, dyrygent, od 16 lat dojeżdżający tu z Częstochowy. - Nawet jeśli chór składa się z niewielu śpiewaków, to brzmi tak, jakby był duży, nie trzeba już żadnych instrumentów muzycznych.

Pani Iwona bardzo intensywnie przeżywała okres Wielkiego Postu.
- Nie jadłam mięsa i miałam kilka postanowień, o których nie powiem - zastrzega się.
Pan Stefan, od 12 lat bezrobotny, przyjeżdża do Sosnowca prawie codziennie, choć mieszka w Bytomiu.
- Tu znalazłem dom, dzięki księdzu i parafianom jeszcze żyję - mówi. Cieszy się na każdy sobotni obiad, na który zaprasza go żona księdza. Ściśle przestrzegał postu, bo uważa, że odmawianie sobie pokarmów pochodzenia zwierzęcego jest sensowne. Ma znajomych, którzy przez 40 dni potrafią się wstrzymać od papierosów.
- Przez upokorzenie ciała duch rośnie, oczyszcza się, spływa na nas łaska Boża - twierdzi. - Szkoda tylko, że nie mieszkamy w klimacie śródziemnomorskim, tam jest więcej owoców i taka bogatsza dieta oczyściłaby organizm.

- Post trwa siedem tygodni i rozpoczyna się od Niedzieli Przebaczenia Win - opowiada ks. Dziewiatowski - Pan Jezus kazał wybaczać 77 razy, czyli bez końca, dlatego wierni podają sobie ręce, przepraszają się, ja też staję przed nimi na kolanach. Ważna jest też spowiedź, dlatego każdej niedzieli czeka wcześniej na chętnych. Parafianom żyjącym w diasporze, mieszkającym np. w Bielsku, trudno przyjeżdżać do cerkwi codziennie w Wielkim Tygodniu. W dzieciństwie, w Hajnówce prawie codziennie chodził do świątyni. W pierwszym tygodniu Wielkiego Postu czyta się tam kanon św. Andrzeja z Krety.

- To nie jest Msza, ale jakby wieczór literacki, bo jego pisma to poezja - mówi. - "Duszo ma, o duszo ma! Powstań, czemu śpisz. Koniec się zbliża i winnaś być zatrwożona. Przebudź się, aby zlitował się nad tobą Chrystus Bóg, który wszędzie jest i wszystko wypełnia".

Ojciec ks. Sergiusza, Antoni, też był kapłanem.
- Nasz dom był stale rozmodlony i cały rok poszczono, mięsa prawie nie było, a Wielkim Poście to już mleka nie mogłem powąchać - wspomina.
Jego żona Elżbieta też pochodzi z rodziny głęboko wierzącej, miała dziadka księdza, ale przyznaje, że jej bliscy zawsze byli bardziej świeccy od rodziny męża. Mama skończyła szkołę baletową, brat pracuje w teatrze. Zawsze imponowała jej teściowa Walentyna.

- Jak byłam młoda, dużo z nią przebywałam, uczyła mnie żyć - wyznaje. - U niej na plebanii zawsze mieszkali jacyś biedni, bezdomni, zaniedbani. Nie rozumiałam, jak może otaczać się takimi ludźmi. Przyjęła upośledzoną Ninę, która urodziła dziecko pod Pałacem Kultury w Warszawie, ona zawsze tak nieprzyjemnie pachniała... "Otaczaj się prostymi ludźmi, bo oni są blisko Boga" - powtarzała mi. Adoptowała dziewczynkę, którą chcieli oddać do domu dziecka.

Wszyscy dziwią się, patrząc na panią Elżbietę, blondynkę o dziewczęcej twarzy i niebieskich oczach, że ma już dwóch dwudziestoparoletnich synów. Kiedy przyjechała z mężem do parafii, miała 26 lat, a niektóre starsze parafianki zwracały się do niej matuszko. Patrzyła na nie zdziwiona. "Witaj mateczko" - kiedyś w teatrze przywitał się z nią głośno kolega jej brata, aktor, śpiewający w cerkiewnym chórze. Wszyscy wokół patrzyli, nic nie rozumiejąc.

- Nie czułam się matką, to było za poważne zadanie - mówi. - Człowiek w młodości bardziej patrzy w siebie, z czasem dorasta, by widzieć innych. Wciąż chciałabym być lepsza, niż potrafię, kiedy wspominam teściową, to widzę, że nie umiem jej dorównać.
Nie miała zamiaru wychodzić za mąż za księdza.
- To za duża odpowiedzialność - wyjaśnia. Kiedy się oświadczył, upewniła się, że nie chce być kapłanem. Studiował teologię, był blisko Boga, myślał, że to mu wystarczy. Powołanie przyszło później, już po urodzeniu pierwszego syna Michała. Dla niego samego było zaskoczeniem. Został kapłanem, kiedy miał 32 lata.
- To nie ja wybrałem, ale Bóg wybrał mnie do tego stanu - głośno myśli. - Odtąd czuję większe zobowiązanie. Każdy ksiądz nosi krzyż kapłański, na którym widnieje napis "Bądź wzorem dla innych", żeby stale pamiętać.

Oprócz pracy w parafii zajmuje się działalnością ekumeniczną, pełni funkcję dziekana i kapelana Pomorskiego Okręgu Wojskowego.

Kiedy pytam panią Elżbietę, czy jej życie to przedłużenie misji męża, wciąż ma do siebie zastrzeżenia i milknie. Za to dużo życzliwie opowiada o parafianach, o następnym spotkaniu rady parafialnej, widać, że tym żyje. Widziałam w cerkwi, jak zapalała świecę przed ikoną św. Mikołaja, jednego z najbardziej ulubionych świętych; takie imię nosi też ich młodszy syn.

- Kiedy byłam małą dziewczynką, stanie w cerkwi mi się dłużyło, a teraz każda liturgia wydaje mi za krótka - mówi żona ks. Sergiusza.



* * *


11-letni Marcin z Piekar Śląskich z tatą chodzi na Msze do kościoła katolickiego, a z mamą chórzystką przyjeżdża do cerkwi do Sosnowca.
- Ja nie umiem za dobrze śpiewać, ale bardzo mi się tu podoba - mówi. - W tych kościołach jest ten sam Pan Bóg, ale czemu się do niego inaczej modlą, nie wiem.



kwiecień 2002