"Prezent pod choinkę" w kilku odsłonach, czyli jak to się zaczęło

Paweł Gumpert

publikacja 22.10.2009 09:52

Miłą rzeczą jest robienie prezentów drugiej osobie. Tym bardziej, jeśli są to rzeczy zaspakajające najpilniejsze potrzeby.

"Prezent pod choinkę" w kilku odsłonach, czyli jak to się zaczęło www.prezent.cme.org.pl Dnestrovskij

 Na początku października 2001 pojawił się pomysł zorganizowania akcji, w ramach której zrobione w Polsce paczki miałyby zostać posłane na Ukrainę. Zaraz też pojawiła się wątpliwość - przecież dzieci, które nie dostaną żadnego prezentu pod choinkę, u nas też nie brakuje.

W dotychczasowych akcjach udział brały parafie Kościoła ewangelicko-augsburskiego, parafie reformowane, wolne zbory, parafie rzymskokatolickie, szkoły, świetlice środowiskowe i socjoterapeutyczne, studenci.

Wątpliwości

Miłą rzeczą jest robienie prezentów drugiej osobie. Tym bardziej, jeśli są to rzeczy zaspakajające najpilniejsze potrzeby. Na początku października 2001 pojawił się pomysł zorganizowania akcji, w ramach której zrobione w Polsce paczki miałyby zostać posłane na Ukrainę. Zaraz też pojawiła się wątpliwość - przecież dzieci, które nie dostaną żadnego prezentu pod choinkę, u nas też nie brakuje. Ktoś jednak przypomniał słowa Pana Jezusa: "ubogich pośród siebie zawsze mieć będziecie”. Prawda. Mamy wiele okazji, by okazać pomoc i ciepło ludziom mieszkającym w klatce obok. Może warto zrobić raz coś dla kogoś, kto mieszka dalej?

Przed oczyma stanęły lata osiemdziesiąte i TIR-y załadowane darami, docierające z Zachodu do Polski. Ludzie, którzy je wtedy organizowali i wspierali, nie myśleli tylko o swoich współwyznawcach. Było ważne, że nam brakowało podstawowych środków do życia. Zawsze są tacy, którzy chcą dawać – dla nich liczy się drugi człowiek, który jest w potrzebie.

Gdy zostały rozwiane pierwsze wątpliwości, określony adresat akcji i termin jej realizacji, pojawiły się ulotki, które powędrowały w kraj. Jakie będą pierwsze głosy? Jak zareagują ludzie? Jaki będzie odzew?

Niepewność

Koniec października 2001. Żona wyłożyła ulotki “Prezent pod choinkę” na ladzie księgarni. Znajomi, którzy wstępują, aby zamienić kilka słów, czytają z zainteresowaniem

- Dobry pomysł! Ciekawe! - słyszymy.

Ulotki rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, ale to jeszcze nic nie znaczy. Czy będą paczki? Czy nie oczekujemy zbyt wiele? W dwa dni później znajoma przyniosła pierwsze dwa prezenty. Sama ma dwoje dzieci i starają się z mężem adoptować trzecie. Nie należą do najbogatszych. Moja żona podgląda zawartość – wow!

Zagląda do nas młoda dziewczyna – sąsiadka-plastyczka, w dziewiątym miesiącu ciąży.

- Czy mogłaby Pani zrobić kilka plakatów o tej akcji? - pyta żona. Po dwóch dniach są gotowe. Była okazja, aby ją odwiedzić i trochę porozmawiać. Następnego dnia jesteśmy umówieni w pobliskich szkołach. Zawozimy ulotki, plakaty. Zachęcamy dyrektorów do rozpropagowania akcji wśród młodzieży.

 

- My też mamy dużo biednych dzieci – słyszymy – ale zobaczymy, co da się zrobić. Zachęcamy, żeby klasa zrobiła choć po jednej paczce. Mija kilka dni. Paczki przestają się mieścić w księgarni. Wynosimy je do parafialnego biura. Coraz ciaśniej. Koniec listopada. Zgłaszają się szkoły.
- Możecie odebrać?
- Przyjedźcie jeszcze raz, bo dzieci doniosły!

Zdziwienie


Jesteśmy pod wrażeniem. Liczyliśmy na kilkanaście, będzie ponad sto! Zawożę pierwszy transport do CME. Biuro MDM jest już pełne. Trzeba zacząć je opisywać. Uruchamiamy naszych wolontariuszy i studentów. Zaczynamy obstawiać, ile będzie. Mamy już ponad tysiąc paczek, a jeszcze nie wszystkie dotarły. Niektóre muszą przebyć długą drogę, bo aż z Mazur, Bydgoszczy czy Elbląga. Trzeba wymyślić, jak je odebrać. Żebyśmy tylko takie problemy mieli!

Początek grudnia. Planujemy wyjazd na 10. Do tego czasu trzeba opisać zawartość każdej paczki i zrobić z tego całościowe zestawienie. Mozolna praca. Nie zdążymy na czas. Chcieliśmy w poniedziałek 10 grudnia być gotowi do drogi. Od rana Janusz zaczyna pakować samochód. Układa każdą paczkę oddzielnie, aby nie zostawić wolnych przestrzeni. Po dwóch godzinach jest gotów. Podstawiamy drugi samochód. Wygląda na to, że chyba braknie miejsca. Nie chcemy nic zostawić.

Janusz wkłada ostatnią paczkę i to był ostatni kawałek wolnej przestrzeni w busie. Jednak dopiero późnym wieczorem udaje nam się skończyć wykaz zawartości. Jurek zabiera go do spedycji. Jest nadzieja, że nocna zmiana przygotuje to na rano. Ze spedycją umawiamy się na ósmą we wtorek. Chcemy jechać jak najszybciej. Idzie szybko i sprawnie. Dokumenty są gotowe, celnicy przybijają pieczątki i możemy ruszać. Jedziemy do CME. Tam ma przyjechać trzeci bus.

 

Bezsilność

Trzy mikrobusy i sześciu ludzi - cała ekspedycja. Janusz – kierowca Fiata Ducato, Wojtek – dziennikarz Dziennika Zachodniego, Jurek – szef Biblijnego Stowarzyszenia Misyjnego (to jego kontakty na Ukrainie uruchamiamy), Piotr – właściciel trzeciego busa z proszkami, mydłami, szamponami; jego brat bliźniak – operator kamery i ja. Stajemy na chwilę, aby się pomodlić i w drogę – Korbielów, Użgorod, Mukaczewo – nasz punkt docelowy.

Do Korbielowa dojeżdżamy bez problemów. Puste przejście. Odprawa paszportowa trwa chwilkę. Podchodzi do nas słowacki celnik. Pyta, z czym jedziemy. Tłumaczymy, że wieziemy pomoc humanitarną dla dzieci na Ukrainie.
- A co w niej jest?
- Czapki, szaliki, pasta do zębów…
- Tekstyliów tędy nie można.

Robi się problem. Celnik dzwoni do swoich zwierzchników. Trwa to kilkanaście minut. Wreszcie wraca do nas. Mimo tego, że bardzo chciał nam pomóc, jego zwierzchnicy zdecydowali, że nie możemy przekroczyć w tym miejscu granicy. Tekstylia mogą jechać tylko przez Chyżne lub Barwinek. A my mamy czapki w paczkach.
- To se ne da, to je ne możne!

I co tu robić? Wszystko trwało prawie godzinę. W czasie, gdy pertraktowałem bezskutecznie z słowackimi celnikami, Janusz z pozostałymi chłopakami ugasił przy pomocy sopli lodu i śniegu wykładzinę, której rolą było wyciszenie komory silnika. Podjazd do przejścia w Korbielowie jest stromy, a samochody mocno obciążone. Wykładzina przestała się w końcu tlić, ale smród pozostał.

Krótka narada: co dalej? Decydujemy, że Barwinek. Zawracamy. Jurek zna skrót. Robi się popołudnie, a my ciągle blisko domu. Śnieg co prawda odgarnięty, ale droga dziurawa. Jedziemy czterdzieści na godzinę, slalomem. Po kilku kilometrach droga staje się bardziej równa. Zaczyna się las i droga zaczyna opadać. Nachylenie siedem procent, droga nieposypana. Poziom adrenaliny w naszych żyłach rośnie.

Jeśli któryś samochód zacznie się ślizgać – nie ma szans. Jedziemy pierwsi. Janusz i Piotr czekają, aż bezpiecznie zjedziemy. Dopiero wtedy ruszają. Udało się. Błogosławimy naszego brata za ten pomysł jazdy na skróty! Zapomniał powiedzieć, że jechał tędy, ale latem! Może zaoszczędziliśmy kilka kilometrów, ale straciliśmy sporo czasu. Jestem pewien, że przybyło mi siwych włosów.
 

 

Jest późne popołudnie. Zaczynamy odczuwać głód. Teraz uświadamiamy sobie, że od wczesnego rana jesteśmy na obrotach. Zatrzymujemy się w przydrożnym barze. Z zewnątrz wygląda jak stara drewniana chata, ale w środku czysto i bardzo przytulnie. W kominku pali się ogień. Wreszcie można się wyprostować, umyć ręce. Składamy zamówienie. Żartujemy. Humory dopisują. Oprócz nas jest jeszcze dwóch podróżnych. Rozmawiamy głośno. Śmiejemy się. Sprawiają wrażenie, że im to nie przeszkadza. Aby skrócić nasze cierpienie oczekiwania na jedzenie, kelnerka przynosi chleb razowy, masło z ziołami i herbatę. Teraz dopiero widzimy, jak bardzo byliśmy głodni. Szybkie mycie reflektorów i w drogę.

Około 22 docieramy do Barwinka. Wita nas kilometrowa kolejka TIR-ów. Pchamy się do samego przodu.
- My z pomocą humanitarną - zwracamy się do młodego żołnierza.
- Stańcie na lewym pasie.

Przed nami tylko kilka ciężarówek. Jedna z nich wiezie cielaki. Ciekawe towarzystwo. Po godzinie stania wjeżdżamy na terminal. I co teraz? No cóż. Kiedyś musi być ten pierwszy raz. Bierzemy z Januszem dokumenty i ruszamy za innymi kierowcami. Najpierw polska odprawa celna. Dwa okienka, ciasne pomieszczenie i kilku kierowców przed nami. Polscy celnicy pracują szybko i sprawnie. Po godzinie przychodzi nasza kolej. Mamy wszystkie potrzebne dokumenty, więc idzie szybko.

Jestem pod wrażeniem. Teraz kolej na część słowacką. Najpierw jednak trzeba, by słowacka spedycja wypisała nam “przekazówkę”. Podobno na tym przejściu są dwie spedycje. Idziemy na poszukiwania. Młoda niewiasta w okienku sugeruje, byśmy poszli jednak do tej drugiej na końcu korytarza. Tam pytają, czemu nie ta z przodu? O co tu chodzi? W końcu kobieta lituje się nad nami i postanawia wypisać potrzebny nam SAD. Bez niego nie opuścimy granicy. Zaczynają się jednak problemy.

Według zalecenia firmy tej pani powinniśmy złożyć kaucję jako zabezpieczenie na poczet ewentualnego cła na wypadek, gdybyśmy zostawili ładunek na Słowacji. To rozumiem, ale nie rozumiem czemu to zabezpieczenie ma być w wysokości 70% wartości ładunku! Nie mamy takich pieniędzy przy sobie. O wpół do trzeciej nad ranem osiągamy konsensus - jako zabezpieczenie zostawimy cztery tysiące złotych, ale to oznacza, że musimy wracać tą samą drogą. Jest dłuższa, ale co zrobić. SAD jest już gotowy. Teraz tylko fakturka za wypisanie i... w tym momencie drukarka odmawia posłuszeństwa. Po godzinie nierównej walki odpuszczamy. Trzeba czekać, aż rano przyjdzie szefowa. Podobno umie naprawić.

Jest prawie czwarta rano. Kilkanaście stopni mrozu na zewnątrz i tylko trochę cieplej w holu, gdzie czekamy, bo zamykanie drzwi nie jest w zwyczaju korzystających z tego budynku. Silniki naszych samochodów pracują na wolnych obrotach, bo inaczej chłopcy zamarzliby. Śpią jak susły. Spoglądamy z Januszem na siebie. Nam została twarda ławka w zimnej poczekalni. Błogosławię moją żonę za puchową kurtkę, a cioteczkę za wełniane skarpety. Do rana daleko.

Szefowa zjawia się po szóstej i wszystko ożywa. W pół godziny mamy wypisane SAD-y i zaczynamy odprawę. Jeszcze tylko pieczątki w paszportach i o ósmej wyjeżdżamy z granicy. Ogólna radość. Tylko sto dwadzieścia kilometrów i ukraińska granica. Szukamy miejsca, gdzie można się trochę umyć i zjeść śniadanie. Nie jest to proste, a stacje benzynowe z barami są tu zjawiskiem nieznanym.

Zaczynam rozumieć, że życie kierowcy TIR-a to ciężki kawałek chleba. W końcu trafiamy do restauracji “Pod białym łabędziem”. Kolejka do WC (czysto i ciepła woda w przeciwieństwie do tego, co było na granicy), dużo kawy i jajka na szynce. Nikt nie grymasi, choć kawa letnia, a kucharz ma chyba tylko jedną patelnię. Zamawiamy po drugiej kawie, ale prosimy, by tym razem była gorąca. Kelnerka jest zaskoczona. Jacyś dziwni goście…
 

Radość

Dojeżdżamy do granicy ukraińskiej. Czekają już na nas znajomi kierowcy z poprzedniej granicy.
- Co, znów bez kolejki?
- Takie jest życie, panowie. My z pomocą humanitarną.
Nie mają pretensji. Wypytujemy o ich doświadczenia, czas stania na różnych granicach. Lubią opowiadać. Wyjeżdżamy ze Słowacji. Ukraińska Straż Graniczna puszcza nas poza kolejnością. “Humanitarka” ma wszelkie przywileje. Zjeżdżamy na bok i sympatyczny pan z brzuszkiem tłumaczy, gdzie mamy się udać. Jednopiętrowy budynek i po kilkanaście pokoi na każdej kondygnacji. Odwiedzamy większość z nich.

Generalnie po odpowiedzeniu na kilka pytań dostajemy pieczątkę na oryginale i kopii i do następnego pokoju. Lekarz nie zmieścił się w tym budynku i musimy iść do następnego, oddalonego o jakieś sto metrów po drugiej stronie drogi. Wreszcie ostatnie biuro. Byliśmy już u lekarza, weterynarza, ekologa... Została nam tylko spedycja i odprawa celna. Urzędnik obejrzał nasze ostemplowane kartki, z którymi biegamy przez ostatnią godzinę, oddzielił kopie od oryginału, po czym ruchem jednej ręki mnie kopię i rzuca do kosza. Zwątpiłem...

Jest siódma wieczorem. Wreszcie po chyba czterech godzinach biegania po biurach oraz picia kawy (tak się nazywa tutaj czekanie) mamy wszystkie formalności za sobą. Aż nie chce mi się wierzyć. Możemy ruszać. Celnicy tłumaczą, że to nie ich wina, że ta procedura trwa tak długo. Są mili i życzliwi. Starali się, jak tylko mogli. Nigdzie nie czekaliśmy dłużej, niż było to konieczne. Pomimo tego już drugi dzień jesteśmy w drodze. Jeszcze tylko dwa szlabany, jakiś pożółkły zeszyt, do którego młoda dziewczyna wpisuje numery naszych samochodów i możemy jechać. Mukaczewo za pięćdziesiąt kilometrów.

Jest po ósmej wieczorem, gdy dojeżdżamy na miejsce. Ludzie z Ukraińskiego Ewangelicznego Kościoła Żywego Boga (tak nazywa się Kościół, który ma nam pomóc w dystrybucji paczek) czekają na nas od wczoraj. Nasza podróż trwała o dzień dłużej niż założyłem. Ach, ten optymizm! Osiemdziesięciotysięczne miasto o tej porze wygląda jak wymarłe. W niewielu domach pali się światło. Dobrze, że spadł śnieg. Jest trochę jaśniej.

Momentalnie nasze samochody zostają otoczone przez gromadę dzieci. Przez szyby widzą paczki. Nie ma szans, żeby odeszły. Witamy się z naszymi gospodarzami. Dziś nie zdążymy już załatwić formalności. Trzeba iść spać. Teraz zaczynamy odczuwać, jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Rusłan, dwudziestokilkuletni mężczyzna, zabiera nas na kolacje do swojego mieszkania. Jest łazienka, jest ciepła woda i gorąca herbata. Jak niewiele człowiekowi wystarczy do szczęścia. Wojtek i Paweł wybierają się jeszcze na spacer. Spali po drodze, więc mają siłę. Zasypiam w ciągu minuty. Dawno nie miałem takiego maratonu. Różnica czasu wynosi jedną godzinę na naszą niekorzyść. Trzeba wstać wcześnie.

 

Wściekłość

Rano oczekuję, że uda nam się szybko załatwić formalności. Moje zdziwienie jest ogromne, gdy po trzech godzinach jesteśmy w punkcie wyjścia. Bez śniadania, nawet bez porannej kawy, odwiedzamy różne biura, ale nie posuwamy się do przodu. Zaczynam tracić cierpliwość, bo nasi gospodarze nie odrobili pracy domowej i nie przygotowali się na nasze przyjęcie.

A może po prostu tak to tutaj funkcjonuje? W końcu wyposażeni w różne pisma ruszamy do Urzędu Celnego. Trafiamy na bardzo uprzejmego celnika. Wyjaśnia nam, że musimy jechać do Czopu, miasta oddalonego o czterdzieści kilometrów, bo tam urzęduje naczelnik, który może wyrazić zgodę, by rozładować nasze samochody. Wreszcie coś więcej wiadomo. Jedziemy.

Wstępujemy po drodze do domu parafialnego. Tłum dzieci czeka przed drzwiami. Ta parafia prowadzi też dożywianie dzieci z okolicy i teraz jest właśnie pora posiłku. Jedna grupa już zajada, kilka następnych czeka na swoją kolej. Dla wielu z tych dzieci to jedyny posiłek w ciągu dnia. My też jeszcze nic nie jedliśmy. Porywamy kilka kawałków suchego chleba grubego na dwa palce, kilka plastrów mielonki grubej na pół palca, wkładamy to wszystko w gazetę i w drogę. Przed nami godzina jazdy, choć to tylko czterdzieści kilometrów. Tu nikt nie odśnieża dróg, a tym bardziej nie posypuje. Jest śnieg i kilkanaście stopni mrozu.

Dojeżdżamy do Czopu. Pastor Misza bez trudu znajduje siedzibę urzędu celnego. Piękny odrestaurowany budynek obok równie okazałego dworca i Urzędu Ochrony Państwa. Pozostałe budynki już mniej okazałe. Pytamy na portierni o naczelnika. Nie ma. Jest na naradzie, będzie może za godzinę.
- Poczekajcie, napijcie się kawy – sugeruje strażnik.

Jest druga po południu. Tu nikt się nie spieszy. Wszyscy mają czas. Tylko my jacyś tacy dziwni... Głód daje o sobie znać. W pobliżu jest restauracja. Zamawiamy obiad. Oczywiście barszcz ukraiński. Poza nami jest tylko jeszcze dwóch mężczyzn w drugim końcu sali. Obsługa jest miła i działa sprawnie. Po godzinie meldujemy się ponownie w urzędzie. Naczelnika jeszcze nie ma. Na korytarzach spory ruch. Wszyscy ubrani w mundury służb celnych. Oni też się nie spieszą. Rozmawiają ze sobą, spacerują po korytarzu. Jesteśmy chyba jedynymi petentami.

Naczelnik pojawia się gdzieś po czterdziestu minutach. Wyjaśnia nam, że Kościół, do którego przywieźliśmy dary, musi wystąpić z wnioskiem do specjalnej komisji, która zbiera się dwa razy w miesiącu przy ministrze w Kijowie i ta komisja decyduje, czy można te dary rozdzielić. Ma dziewięćdziesiąt dni na podjęcie decyzji. Nic nie pomaga tłumaczenie, że czapki, szaliki, że dzieci marzną, bo mróz. Dostajemy jednak zgodę na rozładowanie samochodów i złożenie całego ładunku w pomieszczeniu, które ma zostać zaplombowane.

Opuszczamy Czop zagryzając wargi, wściekli i bezradni. Jest jeszcze widno, gdy zabieramy się za rozładunek. Pamiątkowe zdjęcie z celnikiem, który nadzoruje całą pracę i ustawia się kolejka do podawania paczek. Idzie sprawnie, ale pomimo tego trwa to ponad dwie godziny. Gdy wszystko jest już w jednym z pomieszczeń, celnik na oczach kilkunastu ludzi, którzy pomagali przy rozładunku, plombuje drzwi. Nie zazdroszczę mu. Musi czuć się koszmarnie, zamykając na oczach głodnych ludzi drzwi do pokoju z jedzeniem. Przez cały ten czas płot okalający dom i plac oblepiony był dziećmi. To dla nich przywieźliśmy te paczki, ale nie możemy ich rozdać. Wściekłość i bezsilność to ciekawa mieszanka...

Ostatnie pieczątki i mamy dokumenty na wyjazd. Celnik dobrze rozumiał po polsku, więc nie było problemów. Podpowiada Miszy, jak ma działać dalej, by jak najszybciej można było rozdawać paczki. W czasie, gdy ja zwiedzałem urzędy celne, Piotr, Wojtek i Paweł zwiedzali miasto, robili zdjęcia i film. Mają sporo materiału. Siedzimy teraz wszyscy razem u Rusłana. Oglądamy jego ślubne zdjęcia, opowiadamy wrażenia z minionego dnia. Czas wracać. Jestem szczęśliwy, że nasza część dzieła jest zrobiona. Trudno pogodzić się jednak z myślą, że jeszcze daleka droga do całkowitego zakończenia akcji.
 

Niesmak

Jest ósma wieczór, czwartek. Ruszamy do domu. Na granicy nas pamiętają, trafiliśmy na tę samą zmianę. Idzie szybko. Tylko siedem pieczątek i zaskoczenie. Musimy otworzyć samochody, celnicy zaglądają do naszych toreb, za tapicerkę samochodu. Ciekawe, gdy wjeżdżaliśmy, rzucili tylko okiem na ładunek. Jest noc. Słowację bierzemy “na raz”. Dwie godziny i jesteśmy na polskiej granicy. Budzimy strażników, by ostemplowali paszporty.
- Co pan wiezie? – słyszę pytanie.
- Siebie i wspomnienia - rzucam w odpowiedzi, ale żołnierz nie ma poczucia humoru. Nie dziwię się.

Straszny mróz. Dwadzieścia trzy stopnie i dobrze po północy. Jeszcze tylko odebrać kaucję. Kobieta w spedycji dokładnie ogląda moje dokumenty, po czym informuje mnie, że potrąci mi z tej kwoty cztery procent prowizji.
- Ja już prowizję zapłaciłem - informuję uprzejmie.

Pani równie uprzejmie informuje mnie, że prowizję pobierają przy wpłacaniu i wypłacaniu. Bagatela, w sumie osiem procent! Razem z Januszem nie kryjemy swojego oburzenia. Mówimy pani, co myślimy na ten temat, a obaj myślimy bardzo brzydko. Gdy pieniądze pojawiają się na ladzie, gaśnie światło na całym przejściu. Ciekawe zjawisko!
Na najbliższej stacji benzynowej tankujemy po kilka litrów benzyny do każdego busa. Dobre dieselki, ale gdyby zamarzła ropa, nie byłoby do śmiechu. Wolno zjeżdżamy z przełęczy.

Refleksje

Przed nami jeszcze trzysta kilometrów do Dzięgielowa. Wojtek musi już rano być w redakcji, Piotr i Paweł w pracy. Ja też chciałbym wreszcie wejść pod gorący prysznic i zmienić bieliznę. Z Dzięgielowa do domu mam kolejne trzysta kilometrów, tyle że w innym świecie. Tu co kilka kilometrów można stanąć w przydrożnym barze, umyć ręce w ciepłej wodzie, wypić gorącą kawę i nie ma znaczenia, czy to środek dnia czy nocy.

Dojeżdżamy do Krakowa. Z daleka widać łunę świateł. Jest piąta nad ranem. Spory ruch na drodze, jak na tę porę. W końcu ponad osiemdziesiąt procent ludzi czynnych zawodowo w tym kraju ma pracę. Tam, skąd wracamy około osiemdziesiąt procent jest bez pracy. Noc sprzyja rozmyślaniom. Czy cały ten wysiłek miał sens? Czy jest w stanie choć odrobinę zmienić los tych dzieci, dla których wieźliśmy paczki? Niecałe dwa tysiące paczek i dziesiątki tysięcy głodnych dzieci. Nie umiem rozmnażać chleba i ryb. Umiem powiedzieć, że jest Ktoś, kto kocha, kocha tak bardzo, że posłał swojego Syna na świat, aby każdy, kto w Niego uwierzy, nie zginął. Trudno jest jednak mówić o miłości, gdy burczy w brzuchu. Dlatego często czyny brzmią głośniej niż słowa. Było mało słów, za to o wiele więcej darów.

Piątek po południu. Ostatni etap mojej podróży - droga do Łasku. Jurek dzwoni z wiadomością, że w poniedziałek komisja ma rozpatrzyć podanie odnośnie naszych darów. Jest nadzieja, że przed świętami dzieci dostaną swoje gwiazdkowe podarki. Przed oczami stają mi obrazy z poprzedniego dnia. Duże proszące oczy małych dzieci. Dużo dzieci. Wszędzie dzieci. Dziwny skurcz łapie mnie za gardło.