Gdzie światło ślizga się po ikonach

Krzysztof Król; Gość zielonogórsko-gorzowski 14/2019

publikacja 21.04.2019 06:00

To jedno z ostatnich miejsc, gdzie można zapomnieć o świecie, ale na pewno nie o Bożym świecie.

Ojciec Stanisław (z prawej) z jednym z pielgrzymów. Paweł Głogowski Ojciec Stanisław (z prawej) z jednym z pielgrzymów.

Półwysep Athos to formalnie terytorium Grecji, ale w rzeczywistości to jedyna na świecie niezależna mnisza republika zamieszkała wyłącznie przez mnichów prawosławnych. – Znajdujące się tam monastyry są bardzo stare. Sięgają początków Kościoła niepodzielonego. Trafili tam mnisi, którzy uciekali przed prześladowaniami. Uznaje się, że pierwszy wielki monastyr, Wielka Ławra, został założony na Górze Athos w 963 r. przez św. Atanazego z Athosu – wyjaśnia o. Stanisław Glista, gwardian zielonogórskiego klasztoru ojców franciszkanów. – O tym miejscu mówi się, że to „ziemski Udział Bogurodzicy”.

Legenda z 48 r. opowiada, że Najświętsza Bogurodzica udała się na Cypr, ale okręt natrafił na burzę i przycumował do Athosu. Po Jej słowach poganie uwierzyli w Jezusa i przyjęli chrześcijaństwo. I to właśnie od tamtej pory Najświętsza Bogurodzica jest uznawana za patronkę wspólnoty monastycznej Athosu – dodaje.

Około 1300 mnichów

Ojciec Stanisław na półwysep Athos chciał się wybrać od dawna. Zaczął o tym myśleć jeszcze wtedy, gdy pracował na misjach w Uzbekistanie. – Jako zakonnik zawsze interesowałem się ojcami pustyni i życiem monastycznym. Jeździłem w tamtym czasie do Rosji, gdzie odwiedzałem różne monastyry, w których żyli prawosławni mnisi. Jeden był szczególny, to znajdujący się na wyspie monastyr Wałaamski. Mnisi wiodą tam bardzo surowe i twarde życie – opowiada franciszkanin.

Aby dostać się na półwysep Athos, trzeba być mężczyzną (kobiety nie mają tam wstępu), a także dostać specjalną wizę. – Wyjazd zorganizowała wspólnota prawosławna z północy Polski. W naszej 5-osobowej grupie były dwie osoby prawosławne i trzech katolików. Było więc ekumenicznie! – uśmiecha się o. Stanisław.

Pielgrzymi polecieli najpierw samolotem do Salonik i dotarli ostatecznie do Uranupoli. – To taka baza, gdzie jest granica. Po otrzymaniu wizy wsiedliśmy na specjalny statek, który wiezie pielgrzymów do stolicy – Karies – tłumaczy o. Stanisław. – Na całym półwyspie w różnych klasztorach żyło kiedyś 30 tys. mnichów. Dziś jest ich nadal sporo, bo ok. 1300, i wciąż mają nowe powołania. Niektóre klasztory są bardzo liczne, a w niektórych mieszka jedna osoba (to tzw. skity, czyli rodzaj pustelni). A to wszystko rozsiane na ogromnej przestrzeni – dodaje o. Stanisław.

Modlitwa o drugiej w nocy

Wspólnoty monastyczne i mnisi są przygotowani do przyjmowania gości.

– Oprócz nas było wielu mężczyzn z Grecji, Ukrainy, Rosji, którzy przyjeżdżają tam spowiadać się, poradzić i pomodlić. Szukają w tym miejscu duchowości i sacrum – opowiada gwardian zielonogórskiego klasztoru.

Tamtejsze klasztory budowane są w formie potężnych zamczysk, ponieważ zawsze były łakomym kąskiem dla różnych najeźdźców. – Zbudowane w formie kwadratu albo wieloboku. Ich sercem jest tzw. katolikon, czyli główna cerkiew. Zaraz przy niej, naprzeciwko drzwi głównych, jest trapeza, czyli jadalnia, refektarz. To potężne pomieszczenie, do którego może wejść nawet kilkaset osób – dodaje.

Nikt nie patrzy tam na zegarek, bo czas odmierza się zupełnie inaczej. Jak? – Biblijnie! Od wschodu słońca do zachodu – podkreśla franciszkanin. – Codziennie byliśmy w innym klasztorze, bo chcieliśmy zobaczyć różne. Mnisi są bardzo gościnni i mają specjalny budynek przeznaczony dla gości. Po przyjeździe zawsze witają ich kawą po grecku, czasem jakimiś słodkościami albo kieliszkiem ouzo, anyżówki. Potem pielgrzym rejestruje się i dostaje przydział do pokoju. Wtedy ma trochę czasu na zobaczenie monastyru, do którego przybywa. Zazwyczaj ok. godz. 15 rozpoczyna się modlitwa w cerkwi, która trwa około godziny. Po niej jest wspólny posiłek z mnichami, którzy jedzą dwa razy dziennie. Na całym półwyspie nie spożywa się mięsa, a jedzenie jest bardzo skromne. Oczywiście wszystko to ich własne wyroby, np. sery. Wszystkie posiłki spożywane są w milczeniu, a w ich trackie słucha się zazwyczaj życiorysów świętych. A tamtejszy refektarz sprzyja skupieniu, bo ściany dokoła są zapisane freskami, jak w cerkwi – wymienia franciszkanin.

Po tym posiłku jeszcze raz idzie się do cerkwi. – Tam jest obrzęd oddania czci relikwiom. A tych nie brakuje w monastyrach i są przechowywane w cennych relikwiarzach – wyjaśnia zakonnik. – Potem jest czas na odpoczynek do ok. 1.30 w nocy. Wtedy rozlega się odgłos specjalnych drewnianych kołatek. Modlitwa nocna zaczyna się o 2.00 i trwa do rana. Wszystko kończy się liturgią eucharystyczną, czyli służbą Bożą, i trwa do ok. 7.00. Po pierwszym posiłku mnisi zazwyczaj modlą się indywidualnie albo rozpoczynają swoje prace. Mają winnice, hodują oliwki i uprawiają warzywa – dodaje.

Niebo schodzi na ziemię

Tutaj naprawdę można wyciszyć się i zanurzyć w modlitwie. W żadnej cerkwi na Athosie nie ma prądu. – Nocną liturgię odprawia się przy kilku świecach. My jesteśmy przyzwyczajani do elektryczności i rozjaśniania wszystkiego, ale wydaje mi się, że przez to gubimy pewną tajemniczość i pewne sacrum – twierdzi franciszkanin.

– W trakcie nocnej modlitwy niesamowite wrażenie robi blask poruszającego się ognia. To światło kilku świec ślizga się po ikonach, a one jakby ożywają. To jest niezwykłe! A jak jest uroczystość, na którą raz trafiliśmy, zapalane są duże kandelabry wypełniane mnóstwem świec. One symbolizują kosmos i podkreślają, że w tej liturgii bierze udział nie tylko człowiek, ale cały świat, który go otacza. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie, ponieważ uświadamia człowiekowi, że jest cząstką tego wszechświata, a ta liturgia dzieje się w konkretnym miejscu, gdzie niebo schodzi na ziemię. Teraz zupełnie inaczej podchodzę do przeżywania Eucharystii – dodaje.

Od tamtejszych mnichów człowiek za dużo się nie dowie. – Oczywiście można porozmawiać z zakonnikami, którzy zajmują się gośćmi, ale reszta jest zajęta swoim życiem – wyjaśnia o. Stanisław. – Mnisi bardzo chronią swoją intymność. Można zajrzeć do ich świata, ale pewnych granic przekraczać nie wolno. Na przykład zapytani o swoje powołanie, odpowiadają, że to tajemnica między nimi a Bogiem – opowiada.

Modlitwa Jezusowa jest dla każdego

Na półwyspie Athos można dotknąć dawnej kultury bizantyjskiej. – Kultury, która się skończyła, ale przetrwała w tych monastyrach. Mnisi powtarzają ten cykl życia od ponad tysiąca lat. To trochę tak, jakby człowiek przeniósł się w czasie – uważa franciszkanin. – Oczywiście są ślady współczesności, chociażby to, że niektórzy korzystają z dotacji Unii Europejskiej, żeby ratować swoje klasztory. Ta nowoczesność dociera także w postaci sprzętu gospodarskiego, np. traktora czy samochodów terenowych, bo inaczej trudno się tu poruszać – mówi.

Podkreśla, że tydzień na półwyspie Athos był niezwykłymi rekolekcjami. – To czas na medytację i modlitwę. Takie zasmakowanie mistycyzmu, w którym można dotknąć obecności Boga. Piękna rzecz! – mówi z uśmiechem zakonnik. – I z tego, co zauważyłem, to żyjący tam mnisi cały czas trwają na modlitwie, także w pracy. Modlą się Modlitwą Jezusową. Robią tzw. czotki, czyli prawosławny sznur modlitewny, które w Polsce rozpropagowali benedyktyni. Modlitwa Jezusowa, polegająca na powtarzaniu imienia Jezus, to przecież modlitwa Kościoła niepodzielonego. Ten wyciszony i surowy świat uświadomił mi, jak ważna jest modlitwa nieustanna. I że można połączyć pracę z modlitwą! I wcale nie są to rzeczywistości konkurencyjne. Imię Jezus w pracy może powtarzać zakonnik, siostra zakonna, ale też ojciec czy matka w rodzinie. To modlitwa dla każdego! – dodaje.