Ta wojna wciąż trwa

GN 35/2019

publikacja 01.10.2019 06:00

– W Syrii już nie mówi się o wojnie, ale ona wcale się nie skończyła – mówi s. Urszula Brzonkalik, która 4 lata spędziła w Aleppo.

Niektóre dzielnice w Aleppo są doszczętnie zrujnowane. AHMED MARDNLI /epa/pap Niektóre dzielnice w Aleppo są doszczętnie zrujnowane.

Beata Zajączkowska: Wojna w Syrii zniknęła z medialnych doniesień i można by pomyśleć, że nastał tam pokój i wróciło bezpieczeństwo. A tak przecież nie jest.

S. Urszula Brzonkalik: W Syrii wciąż trwają walki, wciąż spadają bomby i giną ludzie. Najtrudniejsza sytuacja jest w regionie Idlibu, to jest około 60 km od Aleppo. Praktycznie ze wszystkich terenów, które w Syrii zostały wyzwolone, członkowie Państwa Islamskiego przenieśli się właśnie w okolice tego miasta i jest ich tam naprawdę dużo. Stąd tak zmasowany atak wojsk rządowych i w związku z tym straszliwa sytuacja humanitarna. Z tego oblężonego teraz miasta pochodzą dziewczyny mieszkające w naszym akademiku w Aleppo, studiujące medycynę czy farmację. Znam ich rodziny, które zostały w tym piekle. Ci ludzie nie mogą przenieść się w spokojniejsze rejony, bo tam mają domy, gabinety lekarskie, apteki…

Oswoiłaś się ze śmiercią?

Pierwszego dnia po przyjeździe do Aleppo spotkana w autobusie muzułmanka powiedziała mi: „Ty tu mieszkasz? Chyba jesteś szalona”. Rzeczywiście były to bardzo trudne lata. Były lęk i obawa, to jest normalne, ale też radość, że mogłam tym ludziom pomóc. Często mówiłam im: „Dla mnie to honor żyć tu z wami”. Mam wspomnienia, które pokazują, że Bóg kolejny raz podarował mi życie. Jeden przykład: codziennie o godz. 16 chodziłam do naszej kaplicy na ado­rację Najświętszego Sakramentu. Pewnego dnia byłam tak zmęczona, że postanowiłam chwilę odpocząć, i w tym momencie usłyszałam wielki huk. Pocisk spadł naprzeciwko naszego domu. Po pół godzinie weszłam do kaplicy, niewiele widząc, bo nie było prądu. Usiadłam na swoim stałym miejscu i zdałam sobie sprawę, że siedzę na szkle i mam go pełno pod stopami. Okazało się, że odłamki pocisku wpadły przez okno do kaplicy. Gdybym przyszła o zwykłej porze na adorację, już byśmy nie rozmawiały.

Na zdjęciach z Aleppo widać jedynie sterty gruzów. Czy mieszkańcy myślą o odbudowie miasta?

Aleppo kojarzy się jedynie z gruzami dlatego, że tylko takie obrazy tego miasta pokazują media. Mnie też często pytano: po co ty do takich ruin jedziesz? Prawda jest taka, że pewna część miasta była chroniona przez wojsko wierne władzom. Nasz dom znajduje się w centrum właśnie tej części rządowej i my tam cały czas mieszkamy. Budynek przetrwał mimo ostrzału czy bombardowań. W Aleppo są dzielnice niemal nietknięte, a sto metrów dalej kompletnie zrujnowane. Nie wiem, czy kiedykolwiek to miasto odzyska dawny blask. Mieszkańcy marzą o odbudowie, ale wojna wciąż trwa i pewno prędko się nie zakończy. Bardzo bym chciała jeszcze kiedyś pospacerować po pięknym Aleppo.

Mówi się, że embargo gospodarcze wyrządza Syryjczykom większe szkody niż spadające bomby. Czy to prawda?

Sytuacja ekonomiczna jest dramatyczna. Panuje potężne bezrobocie, ludzie są bez pracy, więc nie mają z czego żyć. Wielu myśli o emigracji, bo wie, że nie będzie miało za co odbudować swych domów. Większość fabryk leży w gruzach, ale nawet jakby one zaczęły produkować, nie znalazłyby zbytu, bo oszczędności ludziom dawno się skończyły. Ci, którzy mają pracę, zarabiają tak mało, że nie starcza im do końca miesiąca. Zniszczona jest sieć elektryczna, a prąd wytwarzają agregaty, za które trzeba dużo płacić. Są też problemy z dostawą wody. Tu potrzeba naprawdę globalnej pomocy, by ożywić gospodarkę. W sytuacji, w której nie mówi się już o wojnie, ale wojna wciąż się jeszcze nie skończyła, jest to trudne. Do drzwi naszych domów wciąż pukają ludzie proszący o pomoc.

Pomagacie i chrześcijanom, i muzułmanom, czasem też rodzinom bojowników Państwa Islamskiego. Jak to jest odbierane?

W Aleppo regularnie pomagamy kobietom, których mężowie byli po drugiej stronie barykady. Nigdy nie przyszło nam do głowy, by odmówić pomocy im i ich dzieciom. W takiej sytuacji nie można myśleć kategoriami: swój lub wróg… My nie prowadzimy wojny, my chcemy służyć potrzebującym. W ogrodzie naszego domu była kuchnia, którą prowadzili jezuici, ale obiady rozdawano wszystkim potrzebującym. Nikt nie pytał o wiarę. Ludzie nawzajem sobie też pomagali. Pamiętam, jak jedna z chrześcijańskich matek, dziękując za żywność, powiedziała mi, że z tych darów ugotuje obiad, którym podzieli się z muzułmańskimi sąsiadami.

Czy to, że zostałyście w Syrii mimo wojny, jest dla tych ludzi ważne?

To było ogromnie ważne szczególnie na początku, dlatego że pierwsza pomoc przyszła wyłącznie poprzez Kościół i zgromadzenia zakonne. Ludzie, którzy chcieli pomagać, szukali zaufanych kanałów, by być pewnym, że pieniądze naprawdę trafią do potrzebujących. Myśmy dawali im taką gwarancję. Na początku wojny złościło mnie, że niewinni ludzie, w tym dzieci, płacą ogromną cenę za polityczne rozgrywki. Potem uświadomiłam sobie, że ja tego nie zmienię, ale mogę w miarę możliwości pomagać cierpiącym rodzinom. Wiele rodzin w Aleppo przetrwało wyłącznie dzięki ogromnej hojności Polaków i prowadzonemu przez Caritas Polska programowi Rodzina Rodzinie. W pewnym momencie wszystkie rodziny, które miałyśmy pod opieką, dostawały wsparcie. Poszłam więc do Kościołów innych wyznań i praktycznie wszystkie zostały objęte tym programem. Nie było podziału: to katolik, prawosławny czy protestant, bliski czy daleki, każdy z biskupów wyszukał najbiedniejsze rodziny i Polacy pomogli wszystkim. Wtedy ten program był opatrznościowy, teraz potrzeby są inne. Muszą pojawić się możliwości pracy, zarobkowania, by Syryjczycy nie byli zależni tylko od pomocy z zewnątrz.

Wojenna trauma dotknęła nie tylko dorosłych. Dorasta pokolenie, które nie zna świata wolnego od wojny…

To poważny problem. Byłam w Jibrin, czyli wyzwolonej części Aleppo, gdzie są tylko kobiety i dzieci. Same muzułmanki, z których każda ma 9–14 dzieci. Te najmłodsze, do 6. roku życia, to dzieci islamistów, którzy tam walczyli, a potem uciekli. One nie mają aktów urodzenia, a bez dokumentu dziecka nie można zapisać do szkoły czy zarejestrować do lekarza, co rodzi ogromne problemy. Druga rzecz – dzieci po każdej stronie konfliktu słyszały bombardowania, wielokrotnie musiały uciekać. Nie chodziły do szkoły, wychowały się bez ojców i bardzo często ich nie znają. Nie pamiętają, jak mieszka się w normalnym domu, albo nigdy w nim nie mieszkały. To jest pokolenie, które nie zna innego wychowania niż wojenne. A to oznacza, że jest ono pełne agresji, przemocy, bólu i strachu. Jest bardzo dużo nastolatków, które się moczą, budzą się w nocy i nie mogą spać. Prowadzimy dla nich specjalny program wsparcia, aby pomóc im przez rysunek, muzykę i taniec wyrazić to, co przeżyły. Latem organizujemy kościelne kolonie i obozy. Jezuici zainicjowali popołudniowe zajęcia, na których nawet nastolatków uczą czytać i pisać. Znacznie trudniej będzie uleczyć te rany niż podnieść z gruzów zburzone domy.

Sądzisz, że ludzie, którzy opuścili Syrię, wrócą?

Wiedząc, przez jakie piekło przeszli, nigdy nie miałam odwagi nikomu powiedzieć: zostań. Chciałabym całym sercem, żeby chrześcijanie nie emigrowali, ale nigdy nikogo nie zatrzymywałam. Obecnie pracuję w Jordanii z irackimi uchodźcami. Mieszkają w obozie, gdzie warunki są bardzo trudne. Nie mogą pracować, a dzieci nie chodzą do szkoły. Czym zapełnić całe dnie czekania na wizę do jakiegoś kraju, który zgodzi się ich przyjąć? Jak nie popaść przy tym w beznadzieję? To trwa miesiące i lata. Ich życie zamienia się w czekanie. Znam osoby, które czekają 5 lat bez żadnej gwarancji, że wyjadą. Wśród tych uchodźców pracuje iracki ksiądz, który próbuje im jakoś zorganizować życie. Organizuje spotkania, dzielenie się Ewangelią czy doświadczeniem wiary, konferencje religijne. Rozgrywają się też prawdziwe dramaty. Bywa, że rodzice dostają wizy i mogą wyjechać, a ich pełnoletnie dzieci nie. Albo są wysyłani do różnych krajów. Czasem brakuje wizy dla jednej osoby z rodziny. Na ile możemy, staramy się pomóc. Jednak o wojnie w Iraku już się nie mówi i coraz trudniej jest znaleźć dofinansowanie. Podobna sytuacja występuje w Syrii.

Ostatnio byłaś na północy Syrii, tuż przy nieistniejącej granicy z Irakiem, gdzie kiedyś Twoje zgromadzenie miało placówki. Co zobaczyłaś?

W regionie Jazireh mieszka 30 tys. chrześcijan. To bardzo dużo jak na ten kraj. Pracuje tam kilku kapłanów prawosławnych i trzech obrządku chaldejskiego. Na tym terenie nie było wielkich bombardowań. Odwiedziłam wioskę Tel al Bush, w której wcześniej pracowały siostry z mojego zgromadzenia. Tam już nikt nie mieszka. Wyważone drzwi, wydarte okna, zrujnowane domy. Na tym terenie było dużo rebeliantów Państwa Islamskiego, dlatego ludzie pouciekali, a oni zdewastowali wioski, kradnąc co się da. Przed wojną przygotowywałyśmy tam dzieci do Pierwszej Komunii, odbywała się katecheza, była też szkoła prowadzona przez inne zgromadzenie. Zostały tylko ruiny. Takich wyludnionych wiosek jest wiele. Ludzie schronili się w dużych miastach. My byśmy bardzo chciały tam wrócić. W tych okolicach obecnie nie ma żadnego zgromadzenia żeńskiego. Mężczyźni albo zginęli, albo są w wojsku, zostają kobiety z dziećmi albo nastoletnie dziewczyny, które opiekują się rodzeństwem, bo matka zginęła. Tam bardzo są potrzebne kobiety. To wynika z mentalności Bliskiego Wschodu. Tam, żeby odwiedzić rodzinę, trzeba pójść wieczorem, jak wszyscy wrócą z pracy. Żaden ksiądz nie pójdzie odwiedzić wdowy opłakującej męża, który zginął. W kulturze wschodniej mężczyzna nie odwiedza kobiety, która mieszka sama, nawet jeśli jest księdzem. Dlatego są tam potrzebne kobiety, zakonnice, by tym zrozpaczonym kobietom towarzyszyć, podtrzymywać je na duchu, pomagać im. Bardzo chcemy tam wrócić.

Siostra Urszula Brzonkalik należy do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Misjonarek Maryi. Od 23 lat posługuje na Bliskim Wschodzie. Obecnie pracuje w Jordanii, gdzie pomaga irackim uchodźcom.