Dlaczego nas biją?

Szymon Babuchowski

GN 36/2022 |

publikacja 08.09.2022 00:00

Czy przyjmować z pokorą agresywne głosy w przestrzeni publicznej, nawet te życzące Kościołowi rychłego upadku? Nadstawiać drugi policzek bez względu na to, czy oskarżenia są sprawiedliwe? A może jednak wolno czasem zapytać, tak jak to zrobił Jezus: „Dlaczego mnie bijesz?”.

Dlaczego nas biją? henryk przondziono /foto gość

W serwisie kulturalnym Onetu, niemal na samym szczycie strony internetowej, znalazłem niedawno felieton znanego pisarza Łukasza Orbitowskiego zatytułowany „Upadek Kościoła w Polsce”. Autor opisał w nim swoje dawne przygody ze szkolną katechezą, podczas której księża „okropnie się darli, walili pięściami po ławkach i rzucali kawałkami kredy”. Prozaik żali się, że jako „nastoletni satanista” nie chciał uczęszczać na religię, ale była ona w środku lekcji, więc „musiał chodzić i cześć”. „Wydawało mi się wtedy, (...) że Kościół katolicki runie w ciągu najbliższej dekady. Świątynie zmienią się w dyskoteki jak w Niemczech. Nie mogłem zrozumieć, jakim cudem instytucja tak przeżarta złem, chciwością, tak monstrualnie utuczona na krzywdzie ludzkiej, może wciąż znajdować wyznawców” – pisze Orbitowski. Opowiada też, że po trzydziestu latach podobną sytuację przerabiał ze swoim synem, ale w końcu udało się go wypisać z katechezy. „Teraz syn zdał do technikum i wrócił z informacją, że te farmazony nie obchodzą tam już niemal nikogo (...) Kiedy byłem młody, wydawało mi się, że Kościół upadnie w ogniu rewolty. Teraz widzę, że runie dzięki młodemu pokoleniu, które nawet nie buntuje się tak, jak ja dawno temu, ale po prostu ma gdzieś księży i ich dyrdymały. Kościół nie ma im nic do zaoferowania. Budzi tylko śmiech. Ale do jego upadku – tak potrzebnego Polsce – jeszcze droga daleka” – puentuje swój felieton pisarz.

Chodzi o szacunek

Nie chcę negować szkolnych doświadczeń Łukasza Orbitowskiego, choć osobiście przez cały okres edukacji miałem dwanaścioro katechetów (co roku uczył mnie kto inny), z czego siedmiu było księżmi, i żaden z nich nie darł się, nie walił pięściami po ławkach ani nie rzucał kredą. Cóż, widocznie miałem dużo szczęścia. We wspomnianym felietonie uderzyło mnie jednak co innego: że można nazwać czyjeś przekonania religijne „farmazonami” i „dyrdymałami”, otwarcie życzyć jakiejkolwiek wspólnocie religijnej upadku, a portal, bynajmniej nie niszowy, może umieścić taki artykuł w eksponowanym miejscu. I nie chodzi tu nawet o kwestie prawne, choć art. 196 Kodeksu karnego mówi: „Kto obraża uczucia religijne innych osób (...) podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch”. Chodzi raczej o elementarny szacunek do drugiego człowieka – niezależny od tego, czy podzielam jego przekonania, czy nie. Czy Orbitowski odważyłby się podobne sądy formułować na temat tego, w co wierzą wyznawcy islamu, judaizmu? Nie sądzę. Za to chrześcijaństwo, zwłaszcza katolicyzm, stało się dziś w Polsce chłopcem do bicia, w którego można bezkarnie uderzać.

Ktoś powie: Kościół sam jest sobie winny. Nierozliczone przypadki pedofilii, afery finansowe, flirty z polityką – wszystko to oddala ludzi od niego, powoduje niechęć, frustrację, złość. Problem jednak w tym, że publikacje dotyczące Kościoła katolickiego coraz częściej wykraczają poza granice zwykłej krytyki. Zamiast piętnowania winy konkretnych osób padają ciosy na odlew, uderzające w podstawy samej wiary; w to, co dla innych jest świętością. W świecie medialnym dokonało się dziwne przesunięcie: język otwartej wojny z Kościołem, kiedyś charakterystyczny tylko dla pism pokroju „Nie” czy „Fakty i Mity”, trafił do mediów głównego nurtu. Dla ilustracji problemu kilka cytatów z polskiej prasy z ostatnich dwóch lat: „Kościół katolicki to dziś pusta forma wypełniona zgniłą treścią” (Eliza Michalik, „Gazeta Wyborcza”, wrzesień 2020). „Tam nie ma nic oprócz potrzeby władzy, posiadania i pieniędzy. To nie ma nic wspólnego z religijnością. (...) Uważam, że Kościół jest kompletnie poza religią. To dwa oddzielne byty. Ale Kościół jeszcze nie ma o tym pojęcia, bo nie ma też instynktu samozachowawczego. Muszę przyznać, że przyjemnie jest patrzeć, jak oni robią wszystko, żeby się pogrążyć…” (Andrzej Stasiuk w wywiadzie dla „Wprost”, grudzień 2021). „Stwierdzenie [Jana Pawła II]: »Kościół w Polsce dzięki kapłanom jest niepokonany« brzmi obecnie jak żart. Oby każdy z nas dołożył, każdy według swoich możliwości, cegiełkę do marginalizacji tej szkodliwej społecznie organizacji” (anonimowy list, który redakcja „Wysokich Obcasów” uznała za warty opublikowania, sierpień 2022).

Między krytyką a hejtem

Trafnie na łamach „Więzi” opisał kiedyś to narastające zjawisko pisarz, publicysta i dziennikarz Jerzy Sosnowski: „O ile kiedyś [krytycy Kościoła] atakowali wyłącznie instytucję, rozmaite wypowiedzi, decyzje i zaniechania polskiego duchowieństwa (rozmaitych szczebli), o tyle w pewnej chwili pole ich ataku rozszerzyło się na religię jako taką. (…) Religia przestała być przez oponentów traktowana przynajmniej jako doniosły kulturowy kod, w którym wyrażają się doświadczenia egzystencjalne człowieka – bez różnicy, wierzącego czy nie. Zaczęto ją przedstawiać wprost jako szpetną wadę, każącą w najlepszym razie protekcjonalnie radzić katolikowi, żeby przestał się wygłupiać z tym Chrystusem i całą resztą. W najgorszym zaś – prowokującą do hejtu”.

Jak w tej sytuacji powinien zachować się katolik? Czy przyjmować wszystko z pokorą, wierząc, że każdy podobny głos, nawet ten życzący Kościołowi rychłego upadku, służy jego oczyszczeniu? Zaakceptować fakt, że żyjemy w świecie, który w dużej mierze jest do nas nastawiony wrogo? Nadstawiać drugi policzek bez względu na to, czy oskarżenia wobec nas są sprawiedliwe? A może jednak wolno nam czasem zapytać, tak jak to zrobił Chrystus podczas przesłuchania u Annasza: „Dlaczego mnie bijesz?”.

Jezuita o. Grzegorz Kramer, również na łamach „Więzi”, w taki sposób przed kilku laty opisywał własną metodę radzenia sobie z hejtem, który go spotyka: „Pytam się, do czego wzywa mnie Ewangelia w momencie, kiedy spotykam się z przeciwnikiem. Tu pojawia się (…) Kazanie na Górze z nakazem kochania nieprzyjaciół, z nakazem przekraczania swoich naturalnych odruchów. Nie w imię masochizmu, lecz miłości przebaczającej, która jest potrzebna do tego, by tworzyć dalej dobro, a nie skupiać się na krzywdzie, której się doznało. Będąc aktywnym w internecie, doszedłem do wniosku, że odpuszczanie krzywd nie może polegać tylko na przyjmowaniu wszystkiego, co ludzie myślą i piszą, ale że potrzeba też, w imię tej samej miłości, stawiać wyraźne granice. W realnym życiu polega to na jasnym komunikacie: »Stop, nie krzycz na mnie, nie obrażaj mnie, nie rób ze mnie śmietnika na swoje nieuporządkowane uczucia«. W świecie wirtualnym czasem trzeba kogoś »zablokować« – ograniczyć mu dostęp do swojego świata lub usunąć obraźliwy czy bluźnierczy komentarz”.

Wielka praca nad mową

W książce „Nadzieja poddawana próbom” o. Jacek Salij OP wyjaśnia, że nie ma sprzeczności pomiędzy słowami o nadstawianiu drugiego policzka a reakcją Jezusa na cios, jaki otrzymał przed sądem Annasza. W tym pierwszym pouczeniu nie chodzi bowiem o materialną dosłowność. Jest w nim raczej, zdaniem dominikanina, zawarty inny przekaz: „Staraj się przekroczyć swój egocentryzm, bądź gotów raczej drugie tyle wycierpieć, jeżeli wymaga tego od ciebie wierność dobru; nie unikaj doznawanych przykrości, gdyby twoja obrona albo ucieczka miała oznaczać zdradę dobra”. Ojciec Salij podkreśla, że Jezus „nie mówił bynajmniej: »Kiedy doznajecie prześladowań, wystawiajcie się na drugie tyle«. Ale powiedział: »Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego« (Mt 10,23). Zatem wolno nam unikać przykrości, krzywd, prześladowań. Pod tym, rzecz jasna, warunkiem, że nie oznacza to zaparcia się wiary (por. Mt 10,32n) ani żadnej innej zdrady dobra. (...) Chrystus Pan ani nie potępia wtedy swojego krzywdziciela, ani nie usiłuje go powstrzymać przed ewentualnym następnym ciosem, ale próbuje dotrzeć do jego sumienia i je poruszyć. Zatem byłoby tępotą i bezdusznością w taki sposób przejąć się pouczeniem Pana Jezusa o niesprzeciwianiu się złu, że to by tylko rozzuchwalało ludzi zepsutych, a zachęcało do zła ludzi słabych”.

Wydaje się, że nasza reakcja na nienawistne wypowiedzi w przestrzeni publicznej powinna być podobna. Podkreślmy raz jeszcze: nie chodzi tu o blokowanie wypowiedzi krytycznych, tym bardziej wtedy, gdy jest to krytyka zasłużona. Chodzi raczej o jasne wyrażenie niezgody na język, który uderza w to, co dla nas najświętsze. O powiedzenie temu, kto nas rani: może dla ciebie są to „farmazony” i „dyrdymały”, „pusta forma wypełniona zgniłą treścią”, ale dla mnie to jest sens życia i nie życzę sobie, byś mnie obrażał.

To jednak także wyzwanie dla nas, byśmy nie postępowali podobnie, chcąc za wszelką cenę udowodnić swoje racje. Święty Jan Paweł II już w 1991 r. mówił proroczo: „Dziś czeka nas wielka praca nad mową, jaką się posługujemy. Ogromna praca. Nasze słowo musi być wolne, musi wyrażać naszą wewnętrzną wolność. Nie można stosować środków przemocy, ażeby człowiekowi narzucać jakieś tezy. Te środki przemocy mogą być takie, jakie znamy z przeszłości, ale w dzisiejszym świecie także i środki przekazu mogą stać się środkami przemocy, jeżeli stoi za nimi jakaś inna przemoc, niekoniecznie przemoc fizyczna. Jakaś inna przemoc, jakaś inna potęga. Słowo ludzkie jest i powinno być narzędziem prawdy. (...) To jest perspektywa naszych czasów. Pomiędzy wolnością, do której Chrystus nas wyzwolił i stale wyzwala, a odejściem od Chrystusa w imię tak często bardzo głośno propagowanej wolności. Wolność, do której Chrystus nas wyzwolił, to jedna droga. Druga droga to wolność od Chrystusa”.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.