Amisze w Polsce?

Ewa Wołkanowska

publikacja 03.06.2011 20:38

Fascynują, bo żyją w domu w lesie, mają siedmioro dzieci i czas. Sami pieką chleb, razem się modlą, nie uznają szkoły. On ma brodę, ona zawsze nosi spódnice do kostek i chustę na głowie. Chcą mieć więcej ziemi i więcej dzieci. Mówi się o nich, że są amiszami.

Amisze w Polsce? Alotor / CC 2.0 Największe skupiska amiszów w USA można spotkać w regionie Pensylwanii. Szacuje się, że obecnie jest ich ok. 200 tysięcy

Do Cezarowa, gdzie mieszkają, przyjeżdżają ludzie z całej Polski. Patrzą, kiwają głowami, uśmiechają się do dzieci. Potem opowiadają lub piszą. Że mieszkają w lesie, że mają siedmioro dzieci i czas. Że sami pieką chleb i rzadko bywają w sklepie. Dziwni są, egzotyczni. On, choć młody, nosi brodę, ona... I tak dalej.

- Mieszkasz w Warszawie? Tam nie da się żyć – mówi Jacob Martin. – Warszawianie nie umieją właściwie wykorzystywać czasu. Twierdzą, że czas to pieniądz, a to nieprawda. Nie mają czasu, bo gonią za pieniądzem, który utożsamiają ze szczęściem. Kiedyś ludzie wieczorami siadywali na ławkach przed swoimi domami i gadali ze sobą o wszystkim. Teraz mają czas tylko na to, by siedzieć przed telewizorem! Oglądają złe wiadomości, wpadają w depresję, idą do psychologa. Tam przez godzinę gadają – są chorzy, więc mają na to czas! – i w końcu płacą za to 100 złotych. A przecież wystarczy rozmowa z sąsiadem, by przywrócić w sobie równowagę psychiczną. Po chwili namysłu dodaje: – Zresztą tu na wsi jest nieco podobnie. Ludzie nie chcą współpracować. Każdy koniecznie musi mieć własny ciągnik... Siadaj i słuchaj, co ci powiem: świat jest głupi.

Amisz na sposób polski

Anita i Jacob Martinowie (ona ma 43 lata, on – 41) pochodzą z wielodzietnych rodzin amiszowskich z Pensylwanii. Właśnie w tej części Stanów Zjednoczonych znajdują się największe skupiska amiszów, czyli wspólnoty chrześcijan powstałej z rozłamu kościoła mennonickiego w XVII wieku. Szacuje się, że obecnie jest ich ok. 200 tysięcy. Amisze rygorystycznie przestrzegają norm obyczajowych. Ci najbardziej ortodoksyjni nie używają telefonów i sprzętu AGD i przemieszczają się bryczkami zaprzęgniętymi w parę koni.

Siedemnaście lat temu kilka amiszowskich rodzin przyjechało do Polski na misję. Byli to przedstawiciele postępowych zborów, które dopuszczają posiadanie w domach elektryczności czy prowadzenie samochodu (...). Niestety projekt upadł po trzech latach. Wszyscy prócz Martinów wrócili do Stanów. Oni postanowili zostać. Ich rodziny nie zaakceptowały tej decyzji, a wspólnota amiszowska się ich wyrzekła. Odkąd są w Polsce sami, nie odwiedził ich żaden z krewnych. Jeśli dziadkowie chcą zobaczyć wnuki, opłacają podróż całej rodziny Martinów: rodzice Anity – do Indiany, a Jacoba – do Tenesity. Nigdy nie pogodzili się z tym, że ich dzieci zostały w Cezarowie pomimo fiaska misji amiszowskich w Polsce, i od lat namawiają Martinów do powrotu.

Ten projekt nie miał szans. Amerykańskie misje po prostu nie mogą się – udać na terenie Europy, bo tu ludzie mają inną mentalność (...). Może gdyby przyjechało tu 20 rodzin amiszowskich, które mieszkałyby razem, coś by z tego wyszło. Przyrost amiszów jest prawie w 100% naturalny, oni nawet w Ameryce nie potrafią przekonać ludzi do swojego sposobu życia, a co dopiero w Polsce?... – mówi Jacob.

Zbory, które kilkanaście lat temu wysłały Martinów do Polski, już nie istnieją, podzieliły się na inne. – Nie mógłbym należeć do tych zborów. Zezłościli się, gdy powiedziałem, że równie dobrze mogę teraz pójść do kościoła katolickiego. Są wspólnoty, z których Pan Jezus po cichu wychodzi i już nie wraca.

W niedziele jeżdżą do Warszawy na nabożeństwa do kościoła zielonoświątkowego, ale nie czują się zielonoświątkowcami. Amiszami już zresztą też nie.

Jesteśmy chrześcijanami – mówią. – Mamy prąd, samochód, komórkę. – Zresztą, proszę zobaczyć! – Anita otwiera szafkę, w której stoi komputer, i wybucha śmiechem. – Właśnie tacy z nas amisze. To jest wprawdzie w połowie komputer, a w połowie żółw, ale jednak...

- Żyjemy w świecie, który się zmienia, musimy się do tego ustosunkować – dodaje Jacob. – Nie ma lepszego narzędzia do pisania niż komputer. Jest niezastąpiony. Automatycznie poprawia błędy, a poza tym pisząc, można wycinać fragmenty tekstu, przestawiać miejscami... – mówi. Rodzina Jacoba mieszkająca w stanie Indiana regularnie wysyła Martinom gazety i czasopisma wydawane przez społeczności amiszowskie. Istnieją wyłącznie Nie wiem, jak oni to wydają, przecież prawdziwi w wersji papierowej. – amisze nie używają komputerów. Wiem, że dawniej drukowali na ręcznych prasach. A teraz? Może po prostu oddają swoje rękopisy do drukarni? – zastanawia się (...)

Dzieci Martinów nie uczęszczają do szkoły, więc na co dzień mają tylko siebie. Z podręczników wydanych przez amiszów Anita uczy je codziennie geografii, matematyki, historii, religii. Zasada jest prosta: dowiedzieć się tyle, ile później przyda się w życiu, bo tylko wtedy nauka ma sens. Jeśli Anita czegoś nie wie, prosi o pomoc męża – on więcej czyta. Lekcje odbywają się w języku angielskim. Polskiego dzieci nauczyły się same. Co będzie, gdy dorosną? Czy zostaną w Polsce? Będą żyć tak jak rodzice Bóg je poprowadzi – mówi Jacob. – Amisze są czy pójdą inną drogą? – przeciwnikami studiowania. Ja nie. Uważam jednak, że większość osób idzie na studia z głupoty. Wykształcenie nie zawsze jest potrzebne. Sama powiedz, jakiego wykształcenia potrzeba, by być matką i żoną w domu? Albo ojcem i mężem? Większość zawodów, nawet dobrze płatnych, nie przynosi człowiekowi żadnego pożytku. Nie jesteśmy stworzeni, by być prawnikami, księgowymi lub pisarzami. Czemu? Prawnik to zawód oparty na kłamstwie. Księgowy – zawód tylko potwierdzający, że świat jest zwariowany. A pisarz? Tu w ogóle brak mi słów. Jednak gdyby moje dzieci chciały się kształcić na lekarzy, pomagałbym im.

Czego może chcieć Bóg

Jacob nie ma stałej pracy. Podczas dorywczych zajęć na budowie czy w stolarni zarabia kilkaset złotych miesięcznie. Ze sprzedaży jajek dochodzi ok. 200 złotych. To im wystarcza (...).

- Słuchaj, są trzy rzeczy potrzebne w życiu: jedzenie, ubranie i dom. Jednak ludzie gnają za tym, czego nie potrzebują. Przez cały rok ciężko pracują, aby mieć dwa tygodnie urlopu i wydać wszystkie oszczędności. Zamiast zastanowić się nad tym, czego chce Bóg, ludzie robią to, co chcą, i myślą, że to da im szczęście.

- Jak się dowiedzieć, czego chce Bóg? – dopytuję. –  Na podstawie Pisma Świętego i obserwowania natury ludzkiej. Człowiek został stworzony jako mężczyzna i kobieta, więc wolą Bożą jest, żeby każda kobieta miała męża, a każdy mężczyzna miał żonę. Z ich związku pojawiają się dzieci. A dziecko to nie kura, która rośnie w ciągu roku. Dziecko przez dwadzieścia lat życia potrzebuje opieki rodziców, co oznacza, że małżeństwo musi być trwałe. Większość młodych ludzi próbuje przebyć tę drogą na skróty. Chcą iść na studia, zarabiać pieniądze, robić karierę. Powinni natomiast założyć rodzinę i wychować dzieci. Jeśli to się uda, za dwadzieścia lat Bóg będzie miał dla nich kolejne zadania (...).

- Ale są też tacy, którzy nie mogą znaleźć, że się tak wyrażę, – odpowiedniego partnera – drążę temat. Jacob uśmiecha się z pobłażaniem. Ludzie samotni nie szukają tego, co trzeba. Należy zadać sobie – pytanie, czy jestem gotowy służyć. Jestem stworzony do życia dla kogoś, a nie dla siebie. Teraz ludzie szukają odpowiednich partnerów, zamiast starać się, by być odpowiednimi partnerami (...).

***

Powyższy tekst - którego tytuł pochodzi od redakcji - jest fragmentem reportażu Ewy Wołkanowskiej opublikowanego w książce "Każdy zrobił, co trzeba", wydanej nakładem wydawnictwa Dobra Literatura.

A kogo spotkały na swojej drodze i wysłuchały autorki niniejszego tomu, będzie można się dowiedzieć z rozmowy, która odbędzie się 7 czerwca 2011 roku o godzinie 19.30 w Księgarnii Instytutu Reportażu "Wrzenie Świata" (Warszawa, ul. Gałczyńskiego 7, wejście przez Nowy Świat 48).

Spotkanie poprowadzi Agnieszka Wójcińska, autorka książki „Reporterzy bez fikcji” a na pytania odpowiedzą: Bożena Aksamit, Ewa Orczykowska, Oliwia Piotrowska i Ewa Wołkanowska.