Nie jestem skończony

Przemek Hewelt

publikacja 03.11.2011 07:28

Zabawa jest przyjemna. Tak to już natura ludzka jest skonstruowana, że nagradza za zabawę: mózg produkuje endorfiny i zaczyna być dobrze.

Nie jestem skończony Roman Koszowski/GN Natura ludzka nagradza za zabawę

Co dla mnie było bardzo intrygujące, to odkrycie, że podobnie działa osiąganie założonych celów – w tym przypadku podobno mózg produkuje dopaminę i serotoninę, a to z kolei daje poczucie zadowolenia i spełnienia.

To, co przyjemne, domaga się powtarzania. A najlepiej ciągłego życia w stanie szczęśliwości – małe niebo na ziemi zbudowane na wspomnianych przeze mnie substancjach produkowanych przez mózg. Taki mechanizm tłumaczyłby chociażby zjawisko pracoholizmu – taka osoba czerpie przyjemność z ciągłego myślenia o pracy, sprawdzania e-maili na swoim blackberry. Samo wspomnienie pracy i spraw do załatwienia nie jest przykre – koktajl biochemiczny produkowany przez mózg zdaje się mówić „to jest dobre, potrzeba ci tego więcej!”. No tak, tylko to już zaczyna brzmieć jak uzależnienie.

Ciekawość, dążenie do zmian, dążenie do osiągania wciąż więcej i więcej – to są fundamenty ambicji i postępu. Myślę, że przysłowie „ciekawość to pierwszy stopień do piekła” ułożył jakiś asekurancki smutas. Czym się kończy brak ciekawości, najlepiej pokazuje historia zwierząt na wyspach Galapagos: najwyraźniej żółwie i warany, które tam żyją, stwierdziły już miliony lat temu, że lepiej się nie zmieniać, bo tak, jak jest, jest dobrze. Tylko czy rzeczywiście dobrze byłoby, gdyby ludzka ambicja ograniczała się do tego, by nic nie zmieniać?

Czy wspomniany przeze mnie pracoholizm daje szczęście? Jako „nawrócony” pracoholik mogę odpowiedzieć, że zdecydowanie szczęścia nie daje. To było życie „na haju”, ciągle w lekkim amoku. I co najgorsze – kosztem rodziny. Mimo tego, że przecież byłem przekonany, że robię to dla niej właśnie.

W pewnym momencie przychodzi refleksja, że ta dziwna siła wewnątrz człowieka domaga się nowych osiągnięć – niezależnie od tego, ile się już osiągnęło. Wieczna tęsknota i niezaspokojenie…

Może być też przymus zwany niemożnością. Poddani prawom upływającego czasu w pewnym momencie widzimy, że niektóre rzeczy już się nie wydarzą. Ukochana babcia nie odzyska dawnej sprawności, nie będzie chodzić już na długie spacery. Dziadek, który całkiem niedawno zabierał nas na wycieczki rowerowe do lasu na grzyby, teraz potrzebuje ciągłej opieki. I tak już pewnie będzie. I nie ma co liczyć, że się poprawi. Kiedykolwiek.

Albo jest jeszcze gorzej – są rzeczy, które nigdy się nie wydarzyły i pewnie już nie wydarzą. Tych dwoje od lat wyczekują na dziecko. Bezskutecznie. Tyle bólu, tego fizycznego i tego duchowego – to wszystko kosztowało i wszystko na nic: wyjazdy do lekarzy, badania i zabiegi, szpitale, sanatoria… I w pewnym momencie stają wobec prawdy ostatecznej – dziecka nie będzie.

A może jest tak, że tych dwoje jest już wiele lat po ślubie, a do niej właśnie dotarło, że mąż nigdy nie będzie w stanie jej zrozumieć tak do końca, tak jak ona tego by oczekiwała. Że będą ledwie ślizgać się po tematach, które są dla niej ważne, a on nigdy nie potrafi zrozumieć, o co jej tak naprawdę chodzi… Mur. Żyją ze sobą, śpią razem. Wychowują dzieci – razem?… A ona właśnie zrozumiała, że jest ta część jej, bardzo ważna, o której próbowała od dawna powiedzieć mężowi, ale on nie słyszał. Nie słuchał. Może nigdy nie chciał słuchać I teraz, po tylu latach, kiedy ona oczekuje, że ta miłość będzie rosnąć, rozwijać się, że on wreszcie zobaczy, o co jej chodzi… Dalej to samo… A dla niego przecież wszystko jest w porządku.

Sytuacja może być jeszcze bardziej pogmatwana: on nie zostanie jej mężem, a ona nie urodzi mu dziecka. I nie będą rodziną, taką zwykłą, z niedzielnymi spacerami, grillem w ogrodzie, wyjazdami rodzinnymi. Choć tak bardzo by chcieli. Chyba. Ale ona już ma męża a on ma już żonę. I przyciągając się, odpychają, a odpychając, przyciągają. Przeklęte zapatrzenie.

Albo on – zaplątany we własnej nieśmiałości, pewnie już zawsze będzie sam. Jego samego irytują już ograniczenia, samotność, bezskuteczne próby znalezienia tej drugiej połowy. Zaczyna nienawidzić samego siebie…

Poczucie krzywdy, ograniczenia, ciasnoty, pułapki… Czasem wręcz fizycznie robi się duszno, chce się wyrwać i uciec, choć tak naprawdę nie ma dokąd… Przymus – sytuacji, okoliczności, kultury, zwyczajów, opinii sąsiadów albo rodziców… Przymus tego, co sami sobie wmówiliśmy i przymus tego, co konieczne. Przymus rozwiązania, które jest mniej złe. Jakim paradoksem jest to, że te uczucia satysfakcji, spełnie-nia w jednej dziedzinie mieszają się z niespełnieniem i zawodem w innych. O iluż to ludziach sukcesu słychać, że zaznali sławy, są bogaci, a ich życie osobiste jest poplątane i, jak sądzę, dalekie od oczekiwań ich samych. Jak to zagmatwanie, te sprzeczności opisać? Jak znaleźć formułę, która nadałaby temu sens?

Na własny użytek próbuję używać analogii do drogi: ciągle się staję, dążę do czegoś, nie jestem skończony – aż do ostatniego momentu mojego życia. Ciągle spotykam się z nowymi sytuacjami, którym muszę sprostać, ciągle spotykam się z ludźmi i chcę przydać tym relacjom nowej wartości. Jestem w drodze, a to z definicji jest niewygodne i męczące. Ale też wynagradza: bo za tą górą droga znów schodzi w dół i będzie łatwiej. A za zakrętem będą nowe widoki, nowe krajobrazy. I horyzont wygląda inaczej.

Jak teraz to życiowe poplątanie zestawić z kwestiami wiary? Jaką odpowiedź daje Biblia? Cytatów można by pewnie znaleźć dziesiątki – lepiej lub gorzej dobranych. Moje myśli najczęściej krążą wokół słów Jezusa, który powiedział, że to On właśnie jest drogą, prawdą i życiem (Ewangelia Jana 14,6). Paręnaście lat temu, kiedy moja rodzina mieszkała jeszcze w Anglii, mój syn dostał w kościele opaskę na rękę. Były na niej wypisane litery „WWJD”, od słów „What Would Jesus Do?” (Co uczyniłby Jezus?). Takie przypomnienie dla dzieci – żeby ilekroć spojrzą na tę opaskę na przegubie ręki, przyszło im na myśl, że ich wybory powinny być wyborami Jezusowymi. W tych najprostszych sprawach – w szkole, w zabawie, w domu – żeby zawsze ich wybory były dobre, nie krzywdziły innych, sprawiały, że świat wokół nich będzie lepszy.

Z wiekiem sprawy się komplikują, stają się bardziej zniuansowane, niejednoznaczne. I kiedy już wiadomo, że droga jest uciążliwa, prawda boli, a życie jest skomplikowane, wtedy pewnie wraca co jakiś czas to pytanie: „czy idę z Jezusem, czy bez Niego?”.

Dla mnie sens akceptacji Jezusa w swoim życiu polega właśnie na tym, że daje perspektywę wychodzącą daleko poza to doczesne życie: ciągle się staję, dążę do czegoś, nie jestem skończony aż do ostatniego momentu mojego życia – momentu, w którym przejdę do Niego. Bo sens tej drogi jest właśnie w jej celu – wiecznym życiu dobrym i szczęśliwym z Jezusem. Tam, gdzie będzie już tylko wieczne spełnienie.

Artykuł pochodzi z kwartalnika "Warto" wydawanego przez Centrum Misji i Ewangelizacji Kościoła Ewangelicko Augsburskiego w RP

TAGI: