Fragment książki, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.
Uważa się Pana za człowieka, który buntuje się przeciw niektórym obiegowym poglądom, niemalże za człowieka, który głosi herezje...
Żadnym buntownikiem, a tym bardziej heretykiem nie jestem... Właściwe jest mi jednak to, że nie martwię się o swoją prawomyślność, o swoją ortodoksję. Innymi słowy, nie piastując żadnych godności, nie będąc dla przykładu ani biskupem, ani księdzem, nie muszę podporządkowywać swego myślenia, swoich poglądów, swoich wypowiedzi takiej czy innej poprawności. Nie muszę się nią przejmować...
Odrzuca Pan więc ortodoksję w znaczeniu wierności jakiejś doktrynie?
Nie. Jednakże ortodoksja nie jest dla mnie wyłącznie określeniem, które można napisać przez małe lub też wielkie „o”. Może być bowiem napisane przez „o” jeszcze większe. I właśnie takim ortodoksem przez jeszcze większe „o” staram się być.
Może wobec tego uściślijmy, co Pan rozumie przez herezję.
Herezja to jest po prostu inny pogląd. To było coś bardzo uprawnionego, właściwego w egzystencjalnym doświadczeniu chrześcijańskim na pewnym etapie. Herezje musiały zaistnieć, już św. Paweł mówił przecież o innych poglądach.
Jednakże słowo to uzyskało w pierwszym tysiącleciu określone, pejoratywne znaczenie, jako coś będącego w opozycji wobec ortodoksji.
Herezje możliwe były dopóty, dopóki myślenie dogmatyczne chrześcijan rozwijało się wokół Wcielonego Słowa. Potem, gdy nastąpiła epoka przeżywania Kościoła w aspekcie Ducha Świętego, w aspekcie pneumatologicznym, stały się bezużyteczne, szczególnie na Wschodzie. Raczej zaistniały schizmy i pewne rozprzężenie dyscypliny. Herezja bowiem zaistnieć mogła jedynie wtedy, gdy stosowano zasady myślenia dyskursywnego. Herezje były czymś naturalnym w epoce sporów chrystologicznych. Natomiast w czasach doświadczenia Kościoła jako Żywego Ciała, czasach Kościoła ożywianego przez tchnienie Ducha Świętego herezja jest już niemożliwa.
Skąd jednak tyle herezji w pierwszym tysiącleciu?
Zajmowano się wtedy głównie Drugą Osobą Boską, Jezusem Chrystusem. Wszystkie te greckie terminy: physis, hypostasis, trzeba było jakoś semantycznie uściślić. I na tym gruncie mogła zaistnieć różnica poglądów, mogły zaistnieć herezje. Natomiast gdy nastała epoka Kościoła jako doświadczenia Ducha Świętego, Kościoła, który żyje w metahistorii, herezje stały się niemożliwe.
Z tego, co Pan mówi, wynika, że ostatnią herezją była herezja ikonoklazmu?
Tak. To była ostatnia z możliwych herezji. Z jednej strony ikonodule wyciągnęli bezpośrednie konsekwencje z faktu, że Bóg wcielił się w człowieka, stał się człowiekiem. I w związku z tym możliwe jest jego opisanie, przedstawienie. Ikonoklaści natomiast nie wierzyli w taką możliwość. Dla nich Bóg był transcendentną, absolutnie nieosiągalną rzeczywistością. Doprowadziło ich to do wniosku, że jedyną możliwą ikoną wcielenia Drugiej Osoby Boskiej jest Eucharystia. A przecież Eucharystia nie jest żadną ikoną. Eucharystia jest pokarmem, tym, czym się żywimy.
Zachód wziął to sobie jednak, jeśli można się tak wyrazić, do serca, co widać na przykład w procesjach Bożego Ciała.
Muszę powiedzieć, że wziął to sobie aż nadto do serca. Nie chcę tu sprawy stawiać kontrowersyjnie, ale rzymskokatolickie procesje teoforyczne, owo obnoszenie postaci eucharystycznych jako ikony Chrystusa, dla wielu chrześcijan wschodnich jeszcze dzisiaj stanowi swoistego rodzaju nadużycie wobec tego najświętszego sakramentu, sakramentu Ciała i Krwi Pańskiej, który nie jest do oglądania, do adoracji, lecz jest do spożywania, nim się trzeba żywić. Nastąpiła tutaj jakaś wymienna transakcja. Ponieważ odrzucamy ikony, bo sobór karoliński zakwestionował uchwały VII Soboru Powszechnego, to musimy znaleźć sobie coś innego, zastępczego. Mamy postacie eucharystyczne, a więc one będą ikoną Chrystusa, którą należy czcić. Oto pokrótce praktyka Kościoła zachodniego.
«« | « |
1
|
2
|
3
|
»
|
»»