Bliżej Boga - klasztor na ambie

Klasztor założył na początku VI wieku n.e. święty Abuna Aregawi. Jest przedmiotem sporów wśród uczonych, w jaki sposób wniesiono kamienie i inne materiały konstrukcyjne na szczyt amby. Wedle legendy świętego wywindował do góry wąż, który wychylił się z chmury właśnie w momencie, gdy Abuna zastanawiał się, jak na szczycie góry głosić chwałę Bożą.

W niedostępnej oazie spokoju spędziłem jeszcze troszkę czasu. Stanąłem na krawędzi amby, niemal nad przepaścią, i w pewnej chwili poczułem, że mam ochotę zamienić się w orła czy kondora, rozpostrzeć skrzydła i lecieć, wolny, nad tym przepięknym krajobrazem. A potem szybko wróciła rzeczywistość i świadomość, że trzeba zejść po linach na dół – co sprawiło, że żołądek leciuchno zwinął mi się w kłębek i podszedł do gardła.

Zanim jednak z bijącym z niepewności sercem zacząłem schodzić do cierpliwie czekających pań, rzuciłem jeszcze jedno spojrzenie i nagle ogarnęła mnie myśl: zaraz, zaraz, w jaki sposób – zanim jeszcze na górze znaleźli się mnisi z linami – przetransportowano na szczyt góry wszystkie te materiały budowlane: kamienie, drewno, cegłę, zwierzęta i rośliny, święte obrazy, dzwony itd.? Jeśli transportowano to wszystko na plecach, bez użycia lin, za oparcia dla dłoni i stóp mając jedynie niewielkie zagłębienia w skale, to jaką sprawnością musiał się wykazać każdy z tych ludzi, ile wysiłku i determinacji włożył w stworzenie Debre Damo!

Koniec przyjemnych dywagacji. Za chwilę znów czule objąłem linę nośną i – opasany liną asekuracyjną – rozpocząłem zejście 15 metrów w dół. Podszedłem do wyjścia, pożegnałem się z mnichami, zostawiając im zwyczajowo niewielki datek. Przede mną już tylko próg i zwisająca w dół lina. Podążyłem wzrokiem za nią, a serce zaczęło łomotać. Znów trzeba zejść pierwszy metr czy półtora bez trzymanki i dopiero wtedy złapać się głównej liny. Wreszcie mi się to udało – po wielu wahaniach i rozważaniach, czy w ogóle zdołam zejść. Chciałem szybko zjechać w dół, odbijając się nogami od skały – to najszybszy sposób na zejście. Jeden z przewodników-pomocników uparł się jednak, by mi pomóc. Zamiast przyspieszyć moje zejście, tylko je spowolnił, co sprawiło, że tym bardziej się lękałem, choć – na szczęście – coraz mniej, w miarę jak zbliżaliśmy się do dolnego odcinka liny.

W końcu stanąłem o własnych siłach na nogach, ponownie 15 metrów pod klasztorem. Podzieliłem się pierwszymi wrażeniami z dziewczynami, które zajęte były podziwianiem widoków i zabawianiem miejscowych dzieci.

Po szybkim schłodzeniu ciała i emocji zimną oranżadą wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy w stronę naszego kolejnego celu – Lalibeli. Przedtem zwiedziliśmy jeszcze jeden z kilkudziesięciu wykutych w skale kościołów prowincji Tigre – Abraha we Atsbeha.

***
Powyższy tekst pochodzi z książki "Trzy filiżanki Etiopii" Wojciecha Bobilewicza, wydanej nakładem oficyny Sorus.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Reklama