Krystynę i Jana Holeksów nazywano na studiach: Romeo i Julia. Ona była katoliczką, on – ewangelikiem.
– Uważaliśmy, że Kościół jest jeden i to ludzie go rozdzielili, nie Pan Bóg, dlatego możemy być razem – mówi Krystyna. Dziś, po 30 latach małżeństwa, uważa jednak, że związek ludzi różnych wyznań inaczej wygląda w teorii, a inaczej w praktyce. Problemy zaczęły się jeszcze przed ślubem.
– Ewangelik? Nie ma mowy! Ty się, dziewczyno, dobrze zastanów. A jeśli już, to tylko ślub w Kościele katolickim. I mąż musi podpisać oświadczenie, że wychowa dzieci w wierze katolickiej – usłyszała Krystyna w swojej parafii.
Pastor spytał najpierw Jana:
– Czy mama o tym wie?
A potem odmówił mu wydania świadectwa chrztu, potrzebnego do ślubu katolickiego.
Można było też zrobić dwa śluby: jeden w Kościele katolickim, a drugi w Kościele ewangelickim, bo dla katolików małżeństwo to sakrament, a dla ewangelików nie. Ale ten pomysł nikomu się nie podobał. W końcu najpierw odbył się ślub cywilny, a po kilku miesiącach jednak ślub katolicki. Za dowód chrztu Jana parafia katolicka przyjęła pamiątkę jego konfirmacji, będącej – mówiąc trochę nieprecyzyjnie – ewangelickim odpowiednikiem bierzmowania.
Kompromis albo rozwódPotem w sprawach wiary trzeba było albo iść na kompromisy, albo się rozstać. Holeksowie przyznają, że w efekcie wiara obydwojga się rozwodniła. Mimo to dyskusje na tematy religijne nie ustały.
– To było jak udowadnianie wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiejnocy – mówi Jan. – Ja udowadniałem żonie, jak u nas jest pięknie w kościele, jak ludzie pięknie śpiewają...
– …A ja uważałam, że oni śpiewają jak na własnym pogrzebie, a w ogóle to szok, że wchodzą do kościoła i nie klękają.
– Za to u was to jak w teatrze: wstają, klękają...
A już dyskusje na temat kultu maryjnego zajęły Holeksom całe lata.
– Kiedy modliliśmy się przed Wigilią Bożego Narodzenia, to odmawialiśmy razem: „Ojcze nasz”, ale już na „Zdrowaś Maryjo” mąż milkł – opowiada Krystyna.
Czasem spory religijne miały zaskakujący przebieg. Kiedyś w Bytomiu pewien kapucyn wyrzucał parafianom w kazaniu, że zbyt późno zapraszają kapłana z sakramentem chorych. „Boicie się, że jak przyjdę, to wasz bliski umrze?” – mówił twardo zakonnik.
– Jak on tak mógł! – oburzała się żona katoliczka.
– Ale miał rację – bronił kapucyna mąż luteranin.
Holeksowie chodzili w niedziele raz do kościoła katolickiego, raz do ewangelickiego.
– Katolicka Msza przez lata była dla mnie jak przedstawienie. Potem przyszło przyzwyczajenie, akceptacja, a w końcu zrozumienie – mówi Jan, który np. przy okazji górskich wypraw rozmawiał o wierze z przyjaciółmi katolikami.
Kiedyś w Zawoi poszedł ze znajomą do kościoła na Różaniec. „No i co?” – spytała po nabożeństwie.
„Hm, fajnie!” – odpowiedział. Z czasem coraz bardziej rozsmakował się w tej modlitwie.