Bohong. Zniszczona parafia

Gdy w mojej rodzinnej miejscowości Pisarzowa świętowano 300-lecie istnienia parafii pod przewodnictwem ordynariusza diecezji, w Bohong (mojej pierwszej misyjnej parafii) rebelianci, wcieleni obecnie do armii republikańskiej, walczyli z miejscową samoobroną.

Po wizycie u mera spotkaliśmy się z grupką kobiet, które sprzedawały orzeszki ziemne, owoce i zabalaj. Wśród nich znajome twarze, Solange i Jacqueline. Kiedy pracowałem w Bohong, były tancerkami w kościele. Wtedy też zostały ochrzczone. Po szesnastu latach wyglądają poważnie, każda urodziła po kilkoro dzieci. Uśmiech jednak mają ten sam co przed laty. Jedynie oczy zdradzają smutek i zatroskanie. Wyglądają na zmęczone. Nic dziwnego, nadal spędzają noce w buszu, na plantacjach. Parę razy w tygodniu przychodzą do miasta, by sprzedać trochę manioku, kupić mydło, olej, sól, cukier, kawę. Pod koniec dnia wracają do szałasu skleconego byle jak na skraju pola uprawnego, by tam przetrwać ulewę i przespać kolejną noc. W Bohong wszystko poszło z dymem.

Po rozmowie z nimi przyszła kolej na odwiedzenie misji. Ludzie, którzy dotarli do Bouar, mówili, że kościół i misja miały być doszczętnie zniszczone, tabernakulum przewiezione do dzielnicy muzułmańskiej w Bouar , Najświętszy Sakrament rozrzucony po ziemi i zbierany przez muzułmanów. Z mocno bijącym sercem skręcaliśmy w stronę misji. Okazuje się jednak, ze kościół "stoi", budynki szkolne, prezbiterium i dom sióstr też nie zostały zrujnowane. Natychmiast zaglądamy do kościoła. Tabernakulum na swoim miejscu, żadnych śladów włamania przez główne drzwi. Co za ulga. Chrystus jest! Dopiero w zakrystii zauważamy ślady włamania. Wszystko porozrzucane, w wielkim nieładzie, jednak drzwi prowadzące do nawy głównej zamknięte. W zamku widoczne są dziury po kulach. Próbowano sforsować go strzałami z broni, ale się nie udało. Zamek nie puścił, drzwi też nie puściły.

Musimy jednak wejść do kościoła, by uklęknąć przed Najświętszym Sakramentem i wyrazić to, co czujemy. Parę uderzeń młotkiem w zamek i drzwi puściły. (Zastanawiamy się do dziś, jak to możliwe, że tylu ludzi z bronią i maczetami nie zdołało wtargnąć do wnętrza kościoła, choć mieli taki zamiar. KTOŚ był mocniejszy niż cała banda zbirów.)

W budynku księży i sióstr w każdym pokoju wszystko porozrzucane, skradziono przedmioty przedstawiające jakąś wartość. Najgorsze - sprofanowana kaplica w domu sióstr, rozrzucony na posadzce Najświętszy Sakrament. Widać jakąś nieczystą moc, która z taką furią rzuciła się na wszystko, co się znajdowało w kaplicy. Podobnie było w ośrodku zdrowia. Zniknęły wszystkie leki i przyrządy służące do pracy. W budynkach szkolnych tylko pokój dyrektorski zastaliśmy "wywrócony do góry nogami", jednak wszystkie książki pozostały; one akurat najmniej interesują obecnych żołnierzy, eks-rebeliantów, w większości analfabetów. W klasach ławki i stoły pozostały na miejscu. W czasie rebelii (przed marcem), w innych miejscowościach ławki i stoły służyły rebeliantom za opał do gotowania herbaty lub kawy.

Na terenie misji zastaliśmy parę rodzin. Okazało się, że są to katechiści, którzy ze swoimi rodzinami bronili tego, co zostało po przejściu żołnierzy. Wszystkie drzwi w budynkach mieszkalnych po tym, jak żołnierze wyważyli je siłą na oczach sióstr i księży 17 sierpnia, pozostały otwarte. Nie było możliwości, by je zabezpieczyć przed opuszczeniem misji. A wiadomo, że przy tego rodzaju okazjach wielu ma ochotę na to, co się znajduje pod ręką. Parę rodzin potrafiło jednak ocalić to, co zostało, okazując przy tym niemałą odwagę i pragnienie, by siostry i księża, jak najszybciej wrócili do Bohong.

Z takim przeświadczeniem wróciliśmy do Bouar. W deszczu. Trudno było zasnąć, myśląc o setkach ludzi, w tym dzieciach i kobietach, które pozostały bez dachu nad głową, a przecież często o tej porze pada deszcz i jest chłodno.

Następnego dnia spotkałem się z szefem jednej z agencji ONZ w Bouar, która zajmuje się rozdzielaniem żywności (PAM) na terenach dotkniętych konfliktami. Po obejrzeniu zdjęć i przeczytaniu raportu natychmiast zaalarmowali kolegów w stolicy i uruchomili całą machinę mająca na celu pomoc poszkodowanym w Bohong i wszystkim, którzy przybyli do innych miejscowości, zwłaszcza do Bouar i Bozoum. By jednak cokolwiek otrzymać, trzeba najpierw dokładnie zebrać wszystkie dane dotyczące liczby rodzin i osób, które pozostały w okolicach Bohong i tych, którzy chronią się przed przemocą w innych miastach. Poinformowani też zostali odpowiedzialni za służbę zdrowia i agencja ONZ zajmująca się ochroną praw człowieka (BINUCA), mająca swoją siedzibę w Bangui. Szef tej agencji gen. Bubakar Gaye z Senegalu pełni funkcję Głównego Przedstawiciela ONZ w RCA i kieruje wszystkimi wydziałami tej organizacji w naszym kraju. Miałem okazję spotkać go w Bouar kilka dni przed wizytą w Bohong. Jego asystentka (pochodząca z Beninu) udostępniła nam numer telefonu, dzięki czemu możemy łatwo się kontaktować i informować ich o różnych wydarzeniach, które mają miejsce w naszym regionie. Po wysłuchaniu tego, co widzieliśmy w Bohong, generał wysłał do Boduar dwóch przedstawicieli z Bangi. Spędzili tam jeden dzień w Bouar, zbierając wszystkie możliwe informacje dotyczące wydarzeń w Bohong (również u żołnierzy z Seleka). Potem jeszcze dwukrotnie udali się do Bohong, by na własne oczy zobaczyć zgliszcza domów, ciała osób zamordowanych, których jeszcze nie pochowano i spotkać się z ludźmi, władzami miasta i żołnierzami. Każda wizyta w Bohong była dla nich szokiem.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»