Gdy w mojej rodzinnej miejscowości Pisarzowa świętowano 300-lecie istnienia parafii pod przewodnictwem ordynariusza diecezji, w Bohong (mojej pierwszej misyjnej parafii) rebelianci, wcieleni obecnie do armii republikańskiej, walczyli z miejscową samoobroną.
Kilka dni później - 4 września - przybył do Bojar arcybiskup Bangui Mgr Dieudonné Nzapalainga. Celem jego wizyty był również Bohong. Nie przyjechał sam, byli z nim dziennikarze z RFI, BBC i z radia Notre Dame de Bangui. Chodziło o to, by nagłośnić całą sprawę i poruszyć serca ludzi, szczególnie tych, którzy rządzą krajem i tych, którzy są odpowiedzialni za rożne instytucje charytatywne. Była też z nimi przedstawicielka Caritasu z Bangui. O wizycie wierni z Bohong zostali poinformowani parę dni wcześniej. Mimo iż był to środek tygodnia, zwykły dzień, ludzie nie mogli pomieścić się w kościele. Drugie tyle stało na zewnątrz. Przybyli nie tylko katolicy, ale również protestanci ze swoimi pastorami. Po Mszy św. przez ponad godzinę słuchaliśmy świadectw osób, które przeżyły te bolesne wydarzenia. Trudno było ukryć łzy. Wyraźne było również pragnienie pokoju i chęć powrotu do normalnego życia. Kolejnym etapem wizyty było spotkanie w merostwie, w którym uczestniczyli również muzułmanie i dowódcy żołnierzy stacjonujących w Bohong. Tego rodzaju spotkania są dobra okazją, aby wszystkim powiedzieć prawdę i wezwać ich do pokojowego współżycia w tym samym mieście czy regionie. Wszyscy muszą się do tego przyłożyć: chrześcijanie i muzułmanie, władza i wojsko.
W kolejnym dniu wizyty (w piątek 6 września) arcybiskup przewodniczył uroczystej Mszy św. w katedrze w Bouar, gdzie zgromadzili się wierni z trzech sąsiednich parafii. Ostatnim etapem pobytu całej ekipy w Bojar było natomiast spotkanie z oficerami wojsk Seleka w koszarach wojskowych. W czasie tego spotkania również cała prawda wyszła na jaw.
Po spotkaniu zaczęło padać, w deszczu więc nasi goście opuścili Bouar. Ja zaś skorzystałem z chwili wolnego (kiedy pada, każdy zostaje w domu), by odwiedzić Catherine, szefową szpitala luterańskiego w Bohong. Akurat w jej biurze w Bouar nie było nikogo, jedynie sąsiednie biura były zajęte przez innych pracowników. W rozmowie nawiązaliśmy do wizyty arcybiskupa w Bohong i do wydarzeń, które ona sama przeżyła, pracując w szpitalu, kiedy żołnierze Seleka niszczyli po kolei domy mieszkańców, nie omijając również jej domu.
Catherine pracuje w Bohong od 1994 r. Kiedy tam pasterzowałem (1992-1996), mieliśmy wiele okazji, by się spotykać i rozmawiać. Często przywoziliśmy do jej szpitala kobiety mające rodzić i innych chorych potrzebujących dłuższej opieki. W ośrodku zdrowia przy naszym kościele nie było łóżek. Od czasu do czasu organizowaliśmy spotkania ekumeniczne, w których uczestniczył również personel szpitalny. Niektóre pielęgniarki przychodziły na spotkania młodzieżowe w parafii. Stały kontakt się urwał, kiedy opuściłem Bohong. Okazyjnie spotykaliśmy się w Bouar. Po latach było więc o czym rozmawiać. Jednak ostatnie wydarzenia "zniszczyły" wewnętrznie Katarzynę. W czasie całego dramatu razem z lekarzem Remy, o którym napiszę poniżej, leczyli chorych i rannych w Bohong. Wśród rannych byli również żołnierze Seleka. Ich koledzy w międzyczasie plądrowali domy. Doszli również do domu Catherine. Nic nie pomogło tłumaczenie, ze właścicielka domu pracuje w szpitalu i leczy ich rannych. Zabrali wszystko (widziałem jej pusty dom dzień wcześniej z arcybiskupem). Ale jeszcze nie to ją boli. Rzeczy materialne, mówi, można jakoś odzyskać, zastąpić. Najbardziej boli fakt, ze młodzi muzułmanie, którzy ją znają, którzy korzystali z jej opieki lekarskiej z całymi rodzinami, właśnie oni wskazali jej dom żołnierzom Seleka, mówiąc, że jest tam wiele cennych rzeczy. Tego nie da się tak szybko "wymazać" z pamięci; zaufania nie można zastąpić czymś innym. Pozostaje pustka, którą jedynie modlitwa i wiara mogą zapełnić. Pewnie wróci do Bohong, ale przez parę najbliższych tygodni popracuje w Bouar.
Doktor Remy, pracujący w tym samym szpitalu od 1993 r., przeżył podobny dramat. Żołnierze Seleka z młodymi muzułmanami zaczęli okradać jego dom w tym czasie, gdy pracował w szpitalu. Natychmiast wrócił, bojąc się o żonę i dziesięcioro dzieci. Niektórzy go poznali (leczył przecież rannych wojowników). Poprosił więc, by zaprzestali kraść i opuścili jego dom. W odpowiedzi żołnierze dali mu do wyboru: szpital lub dom (na szczęście żona z dziećmi przeniosła się poza miasto). Wybrał szpital, bo miejsce lekarza jest przy chorych. Kazali mu więc wrócić do szpitala, a sami dokończyli rozboju, zabierając wszystko, co cenniejsze (motor, telewizor, stoły...) i paląc za sobą to, co zostało. Remy opowiadał o tym zdarzeniu, kiedy odwiedziliśmy jego pusty, wypalony w środku dom. Ze łzami w oczach dodał, że cały jego dobytek, owoc dwudziestu lat pracy, bandyci rozkradli i zniszczyli w ciągu 10 minut. Takich przypadków jest wiele. W samym Bohong, według spisu, zniszczono ponad 1500 zabudowań rodzinnych.
Wielu mieszkańców Bohong przybyło do Bouar (ponad 2 tys.), większość z nich pieszo przez busz (ponad 70 km). Parę dni temu rozmawiałem z Beatrice, matką dziewięciorga dzieci. Kiedy pracowałem w Bohong, uczyła się u sióstr szycia na maszynie i wyszywania. Ładna, smukła, mogłaby być modelką. Opowiadała o swoim mężu. Rozstali się w dniu, kiedy rozpoczęła się walka. Ona wybrała się z dziećmi przez busz do Bouar, on zaś pozostał w domu, by pilnować dobytku. Przez tydzień nie miała od niego żadnej wiadomości. Dopiero po 10 dniach sąsiadka opowiedziała, co się stało. Następnego dnia po jej odejściu przyszli żołnierze, zabrali go ze sobą. W towarzystwie mera dali mu jeść i pić, a później wyprowadzili za miasto i tam zabili, podejrzewając o współpracę z łucznikami. Tymczasem Denis miał mały sklep, dzięki któremu mógł utrzymywać żonę i dzieci. Podziwiam spokój, z jakim Beatrice opowiadała całe zdarzenie. Ból jednak jest niesamowity i obawa o przyszłość swoją i dzieci.
Rosną m.in ograniczenia w zakresie deklaracji chrześcijańskiego światopoglądu w życiu publicznym.
"Zabili ich na różne sposoby. Są wszystkie dowody na to, jak ich torturowali."