Gdy w mojej rodzinnej miejscowości Pisarzowa świętowano 300-lecie istnienia parafii pod przewodnictwem ordynariusza diecezji, w Bohong (mojej pierwszej misyjnej parafii) rebelianci, wcieleni obecnie do armii republikańskiej, walczyli z miejscową samoobroną.
Ale to nie koniec wydarzeń w Bohong. Przez cały tydzień trwały starcia i poszukiwanie winnych całego zajścia. Do żołnierzy dołączyli łucznicy muzułmańscy, którzy tropili łuczników Gbaya (niemuzułmanie) poza miastem, w polach uprawnych i w buszu. Ludzie musieli uciekać do pobliskich miast i chronić się u znajomych. Gdy zaś do Bohong dotarła „odsiecz” z Bangui, sytuacja stała się tragiczna: zaczęli palić domy, kryte słomą, i zabierać wszystko, co tam zastali. Spustoszenia dotknęły również teren misji: sprofanowano Najświętszy Sakrament w kaplicy u sióstr, rozrzucono sprzęt liturgiczny, księgi i ornaty w zakrystii. Napastnicy próbowali też siłą wejść do kościoła, ale się to nie udało: zamek nie puścił.
Dopiero tydzień później, w niedzielę 25 sierpnia strzały ucichły, zaś w poniedziałek zorganizowano spotkanie władz wojskowych z szefami poszczególnych dzielnic i okolicznych miejscowości. My natomiast udaliśmy się po raz kolejny do koszar (ciągle nawołując o zaprzestanie walk), by zapytać tym razem o możliwość przedostania się do Bohong. Wojsko zapewniło, że od dwóch dni droga jest "wyczyszczona" i można się tam udać. Spytali tylko, kto się tam wybiera (trzy siostry i Mirek). Zaproponowali ochronę, ale odmówiliśmy - mamy innych Opiekunów.
Przez godzinę rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło w Bohong. Wojskowi nie unikali pytań dotyczących przemocy i kradzieży, przedstawiając własną wersję wydarzeń. Zapewnili jednak, że wesprą wszelkie działania mające na celu pomoc poszkodowanym i przywrócenie pokoju między ludźmi należącymi do rożnych wyznań. Nie kryliśmy, że będzie to dość trudne i będzie wymagało dłuższego czasu, bo w Bohong jedna strona poniosła bardzo wielkie szkody, natomiast druga prawie żadne. Wszystkie domy niemuzułmanów zostały spalone, ich sklepiki okradzione, zaś domów muzułmanów nie tknięto, a ich sklepy przez cały czas były otwarte.
We wtorek 27 sierpnia udaliśmy się do Bohong. Były ze mną siostry: Marie Rose, przełożona regionalna szarytek, Felicité (ma korzenie muzułmańskie ze strony ojca) i Aloisa (pracowałem z nią w Bohong przez 4 lata). Po przekroczeniu granicy parafii (jest nią rzeka Ouam, która obecnie rozlała się na całą dolinę) zatrzymaliśmy się w miejscowości Forte, która też została zniszczona w czasie zamieszek. Zaskoczył nas widok spalonych domów, wszystkich domów przykrytych słomą, bez wyjątku. Przed kościołem należącym do wspólnoty baptystów zastaliśmy grupę ludzi sporządzającą listę mieszkańców, którym spalono domy (taki nakaz otrzymali w poniedziałek w czasie spotkania w Bohong). Przedstawiliśmy się im i wyjaśniliśmy cel naszej wizyty: na własne oczy chcemy zobaczyć skutki tragicznych wydarzeń, następnie poinformować o tym rożne organizacje międzynarodowe w Bouar i w Bangui, które mogą przyjść z pomocą poszkodowanym. W drodze powrotnej przekazali nam listę spalonych domów (206) i osób, które pozostały bez dachu nad głową (766).
Inne wioski znajdujące się po drodze do Bohong nie zostały zniszczone. Dzięki Panu Bogu!
W Bohong sytuacja okazała się tragiczna. Od wjazdu do miasta po ostatni dom przy wyjeździe (3 km) same szkielety domów: bez dachu, czarne od dymu, z popiołem w środku. Gdzieniegdzie ostały się domy przykryte blachą. W dzielnicy muzułmańskiej żaden dom nie został uszkodzony. Wiadomo dlaczego: większość żołnierzy z Seleka (byli rebelianci) to muzułmanie, nie będą więc niszczyć "swoich", tym bardziej, że wspierają ich oni finansowo.
W centrum miasta zostaliśmy zatrzymani przez żołnierza, który zaprowadził nas do miejscowego mera. Grzeczny muzułmanin (Fulbe) urodzony w Bohong i dobrze znający personel parafii ubolewał nad tym, co się wydarzyło. Po jakimś czasie zostaliśmy przedstawieni dwóm nowym komendantom wojskowym, którzy odpowiadali za bezpieczeństwo w regionie. Obydwaj obcokrajowcy: jeden Sudańczyk, drugi Czadyjczyk. Mówili tylko po arabsku i korzystali z pomocy tłumacza, kiedy rozmawiało się z nimi w sango lub po francusku. Na koniec spotkania i rozmowy o pokojowym współżyciu chrześcijan z muzułmanami (trudno o pojednanie bez naprawienia wyrządzonych krzywd) przydzielili nam jednego żołnierza, który miał czuwać nad naszym bezpieczeństwem w Bohong. Taki rozkaz otrzymali z Bouar od generała Souleymana.
Przydzielony nam żołnierz, podobnie jak mer, pochodził z Bohong. Był i jest muzułmaninem, ale kiedy był dzieckiem pomagał ojcu Umberto w budowie kościoła. W 1990 r. wyjechał do Carnot. Kiedy dorósł, zaciągnął się do armii prezydenta Bozize. Odbył formację wojskową na pustyni w Czadzie. W 2012 roku przeszedł do rebeliantów. Po przejęciu przez nich władzy 24 marca, stacjonował w M'baiki, później prosił o przeniesienie w rodzinne strony. Trafił najpierw do Bozoum. Do Bohong dotarł parę dni przed wybuchem konfliktu. Przeżył. Nosił nazwisko byłego dyktatora z Libii. Dobrze mówił w sango i po francusku. Z natury rozmowny, nie taił prawdy o zachowaniu niektórych żołnierzy z koalicji Seleka, wcielonych do armii z ulicy, bez odpowiedniego przygotowania i formacji . Teraz zaś noszą ten sam mundur co on, zawodowy żołnierz. Kiedy zobaczył, że mamy aparaty fotograficzne, zachęcał nas, abyśmy wszystko uwiecznili na zdjęciach i pokazywali innym, jak obecnie wygląda miasto Bohong. Nie wiem, czy tego samego zdania byli jego przełożeni, ale nie protestowali, kiedy robiliśmy im zdjęcia.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Podczas liturgii odczytano Przesłanie Soboru Biskupów z okazji 100-lecia autokefalii.
W Białymstoku odbył się z tej okazji koncert dzieł muzyki cerkiewnej w wykonaniu stuosobowego chóru.