Bóg wybrał mi chodnik

Pomagał dzieciom i bezdomnym, a po latach sam stał się bezdomnym. Historia Jacka Pikuły to gotowy scenariusz filmu, pełnego nieoczekiwanych zwrotów akcji. Tyle że wydarzyła się naprawdę.

W Katowicach kojarzyli go prawie wszyscy. Przez całe lata dziewięćdziesiąte stał na rogu ulic Staromiejskiej i Dyrekcyjnej, zbierając fundusze na pomoc podopiecznym: bezdomnym z katowickiego dworca i dzieciom z ubogich rodzin, dla których założył ośrodek „Skrawek Nieba”. Potem nagle zniknął z pola widzenia. Mało kto wiedział, że przez finansowe tarapaty sam znalazł się na ulicy. Depresja doprowadziła go niemal do samobójstwa, a drzwi rodzinnego domu zamknęły się przed nim. W końcu jednak podniósł się, znaleziony – jak sam mówi – przez miłosierdzie. Od kilku lat nosi swój dom w plecaku, z którym wędruje po górach, po drodze chwytając się dorywczo różnych prac. Na podarowanym laptopie spisuje swoje przeżycia. Pierwsza partia zapisków Jacka Pikuły złożyła się na książkę „Skrawek Nieba. Poradnik nieporadny”, która właśnie się ukazała.

Głodny, ale ogolony

Nie zmienił się zbytnio. Fakt, przybyło trochę siwych włosów i twarz poorały zmarszczki, ale nie wygląda na człowieka, który sypiał pod mostem albo w ciasnej wnęce krakowskiego Barbakanu. – Mogłem nie jeść przez tydzień, ale zawsze dbałem o to, żeby być ogolony – uśmiecha się Jacek. – Kupiłem porządną kurtkę i noszę ją już siedem lat, plecak też mam dobry, markowy.

Nie chce, żeby się nad nim litowano. Nie czuje się nieszczęśliwy ani biedny. Ma tylko żal do urzędników, że tak bezdusznie obeszli się z miejscem, w które on włożył całe swoje serce. Że kiedy zamykano „Skrawek Nieba”, policzyli łyżki i widelce, a nikt nie zapytał o dzieci. To prawda, że zalegał ZUS-owi ze składkami. Nazbierało się tego, wraz z odsetkami, 180 tys. zł. Może dziś, kiedy organizacje pożytku publicznego korzystają z jednoprocentowych odpisów, byłoby łatwiej uregulować długi. Ale wtedy nie miał z czego zapłacić, bo musiałby w tym celu przerwać pracę z dziećmi. Pierwszy, świeżo wyremontowany dom miał przecież zostać zburzony z powodu budowy ulicy Dudy-Gracza, a ten, który placówka dostała w zamian, nie spełniał warunków do pracy z dziećmi; wymagał także generalnego remontu. – Problemy pojawiły się, kiedy już działaliśmy równolegle w obu miejscach – opowiada. – Pierwsze ciągle działało, a drugie przygotowywaliśmy do remontu. Koszty utrzymania istotnie wzrosły, poszybowały pod czarne chmury.

„Dlaczego pan nie zostawił dzieci na czas remontu?” – słyszał nieraz. „A to z powodu moich zielonych skarpetek” – odpowiadał. Niedorzeczne pytanie, to i niedorzeczna odpowiedź. Nie zgadza się z opiniami, że „dzieci przeżyłyby bez wyjść na lody i do kina”, bo spłycają one prace ośrodka, w którym pracowali psycholodzy i socjoterapeuci. Dzieci rozwijały umiejętności i uczyły się działania na rzecz innych. Nie rozumie powodów, jakie kierowały wówczas władzami Katowic. Przecież tyle robił dla tego miasta, a tu nagle został sam, bez żadnej pomocy!

Od kosza do kosza

Sięgnięcie po linkę, która prawie go zabiła, było olbrzymim głupstwem – przyznaje dzisiaj. Depresja w tamtym czasie dosłownie przewróciła go na podłogę. „Leżałem na niej bardzo długo. Po całym dniu wstałem tylko po to, żeby się ogolić i znowu się położyć Nie miałem sił na więcej” – wspomina w swojej książce.

Mimo wszystko starał się jeszcze uporządkować sprawy ośrodka, wypłacić należne pensje pracownikom. – Nie uregulowałem, niestety, wynajęcia biura i opłat za prowadzenie księgowości. Bardzo tego żałuję – wyznaje po latach Pikuła. Zostawiał dom wyremontowany w 80 proc., znacznie przekraczający swoją wartością dług. Oddał wszystkie nagrody państwowe i odznakę Miasta Katowice. Wychodząc po raz ostatni ze „Skrawka”, podlał kwiatki.

Bezdomność nie była dla niego czymś nowym. Wychowanek domu dziecka, który doświadczył na własnej skórze przemocy domowej, w młodości tułał się po Polsce, imając się różnych zawodów. Wreszcie jesienią 1989 r. zatrzymał się w Mikołowie, w jednym z domów zborowych. To stąd trafił na katowicki dworzec. Jeszcze jako bezdomny organizował pierwszą wigilię dla osób chowających się po cuchnących zakamarkach.

Teraz ten stan powrócił. Tyle że jemu nikt nie pomógł, kiedy nocował pod mostem albo w zimnych, betonowych ścianach dworcowego holu. Chodził od kosza do kosza w poszukiwaniu jedzenia, ale nigdy nie zaczepiał ludzi, prosząc o pieniądze. Ba, sam bywał o nie proszony przez innych bezdomnych, bo jego staranny wygląd często ich mylił. Mył się i robił pranie w McDonaldach, gdzie wstępował także na darmową kawę, którą dostawał dzięki uzbieranym promocyjnym naklejkom.

Ale wielu zdarzeń z tamtego okresu nie pamięta. – „Obudziłem się” przed rokiem 2010, jakieś dwa i pół roku po wyjściu z Katowic – mówi.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |