– W Syrii już nie mówi się o wojnie, ale ona wcale się nie skończyła – mówi s. Urszula Brzonkalik, która 4 lata spędziła w Aleppo.
Czy to, że zostałyście w Syrii mimo wojny, jest dla tych ludzi ważne?
To było ogromnie ważne szczególnie na początku, dlatego że pierwsza pomoc przyszła wyłącznie poprzez Kościół i zgromadzenia zakonne. Ludzie, którzy chcieli pomagać, szukali zaufanych kanałów, by być pewnym, że pieniądze naprawdę trafią do potrzebujących. Myśmy dawali im taką gwarancję. Na początku wojny złościło mnie, że niewinni ludzie, w tym dzieci, płacą ogromną cenę za polityczne rozgrywki. Potem uświadomiłam sobie, że ja tego nie zmienię, ale mogę w miarę możliwości pomagać cierpiącym rodzinom. Wiele rodzin w Aleppo przetrwało wyłącznie dzięki ogromnej hojności Polaków i prowadzonemu przez Caritas Polska programowi Rodzina Rodzinie. W pewnym momencie wszystkie rodziny, które miałyśmy pod opieką, dostawały wsparcie. Poszłam więc do Kościołów innych wyznań i praktycznie wszystkie zostały objęte tym programem. Nie było podziału: to katolik, prawosławny czy protestant, bliski czy daleki, każdy z biskupów wyszukał najbiedniejsze rodziny i Polacy pomogli wszystkim. Wtedy ten program był opatrznościowy, teraz potrzeby są inne. Muszą pojawić się możliwości pracy, zarobkowania, by Syryjczycy nie byli zależni tylko od pomocy z zewnątrz.
Wojenna trauma dotknęła nie tylko dorosłych. Dorasta pokolenie, które nie zna świata wolnego od wojny…
To poważny problem. Byłam w Jibrin, czyli wyzwolonej części Aleppo, gdzie są tylko kobiety i dzieci. Same muzułmanki, z których każda ma 9–14 dzieci. Te najmłodsze, do 6. roku życia, to dzieci islamistów, którzy tam walczyli, a potem uciekli. One nie mają aktów urodzenia, a bez dokumentu dziecka nie można zapisać do szkoły czy zarejestrować do lekarza, co rodzi ogromne problemy. Druga rzecz – dzieci po każdej stronie konfliktu słyszały bombardowania, wielokrotnie musiały uciekać. Nie chodziły do szkoły, wychowały się bez ojców i bardzo często ich nie znają. Nie pamiętają, jak mieszka się w normalnym domu, albo nigdy w nim nie mieszkały. To jest pokolenie, które nie zna innego wychowania niż wojenne. A to oznacza, że jest ono pełne agresji, przemocy, bólu i strachu. Jest bardzo dużo nastolatków, które się moczą, budzą się w nocy i nie mogą spać. Prowadzimy dla nich specjalny program wsparcia, aby pomóc im przez rysunek, muzykę i taniec wyrazić to, co przeżyły. Latem organizujemy kościelne kolonie i obozy. Jezuici zainicjowali popołudniowe zajęcia, na których nawet nastolatków uczą czytać i pisać. Znacznie trudniej będzie uleczyć te rany niż podnieść z gruzów zburzone domy.
Sądzisz, że ludzie, którzy opuścili Syrię, wrócą?
Wiedząc, przez jakie piekło przeszli, nigdy nie miałam odwagi nikomu powiedzieć: zostań. Chciałabym całym sercem, żeby chrześcijanie nie emigrowali, ale nigdy nikogo nie zatrzymywałam. Obecnie pracuję w Jordanii z irackimi uchodźcami. Mieszkają w obozie, gdzie warunki są bardzo trudne. Nie mogą pracować, a dzieci nie chodzą do szkoły. Czym zapełnić całe dnie czekania na wizę do jakiegoś kraju, który zgodzi się ich przyjąć? Jak nie popaść przy tym w beznadzieję? To trwa miesiące i lata. Ich życie zamienia się w czekanie. Znam osoby, które czekają 5 lat bez żadnej gwarancji, że wyjadą. Wśród tych uchodźców pracuje iracki ksiądz, który próbuje im jakoś zorganizować życie. Organizuje spotkania, dzielenie się Ewangelią czy doświadczeniem wiary, konferencje religijne. Rozgrywają się też prawdziwe dramaty. Bywa, że rodzice dostają wizy i mogą wyjechać, a ich pełnoletnie dzieci nie. Albo są wysyłani do różnych krajów. Czasem brakuje wizy dla jednej osoby z rodziny. Na ile możemy, staramy się pomóc. Jednak o wojnie w Iraku już się nie mówi i coraz trudniej jest znaleźć dofinansowanie. Podobna sytuacja występuje w Syrii.
Ostatnio byłaś na północy Syrii, tuż przy nieistniejącej granicy z Irakiem, gdzie kiedyś Twoje zgromadzenie miało placówki. Co zobaczyłaś?
W regionie Jazireh mieszka 30 tys. chrześcijan. To bardzo dużo jak na ten kraj. Pracuje tam kilku kapłanów prawosławnych i trzech obrządku chaldejskiego. Na tym terenie nie było wielkich bombardowań. Odwiedziłam wioskę Tel al Bush, w której wcześniej pracowały siostry z mojego zgromadzenia. Tam już nikt nie mieszka. Wyważone drzwi, wydarte okna, zrujnowane domy. Na tym terenie było dużo rebeliantów Państwa Islamskiego, dlatego ludzie pouciekali, a oni zdewastowali wioski, kradnąc co się da. Przed wojną przygotowywałyśmy tam dzieci do Pierwszej Komunii, odbywała się katecheza, była też szkoła prowadzona przez inne zgromadzenie. Zostały tylko ruiny. Takich wyludnionych wiosek jest wiele. Ludzie schronili się w dużych miastach. My byśmy bardzo chciały tam wrócić. W tych okolicach obecnie nie ma żadnego zgromadzenia żeńskiego. Mężczyźni albo zginęli, albo są w wojsku, zostają kobiety z dziećmi albo nastoletnie dziewczyny, które opiekują się rodzeństwem, bo matka zginęła. Tam bardzo są potrzebne kobiety. To wynika z mentalności Bliskiego Wschodu. Tam, żeby odwiedzić rodzinę, trzeba pójść wieczorem, jak wszyscy wrócą z pracy. Żaden ksiądz nie pójdzie odwiedzić wdowy opłakującej męża, który zginął. W kulturze wschodniej mężczyzna nie odwiedza kobiety, która mieszka sama, nawet jeśli jest księdzem. Dlatego są tam potrzebne kobiety, zakonnice, by tym zrozpaczonym kobietom towarzyszyć, podtrzymywać je na duchu, pomagać im. Bardzo chcemy tam wrócić.
Siostra Urszula Brzonkalik należy do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Misjonarek Maryi. Od 23 lat posługuje na Bliskim Wschodzie. Obecnie pracuje w Jordanii, gdzie pomaga irackim uchodźcom.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Rosną m.in ograniczenia w zakresie deklaracji chrześcijańskiego światopoglądu w życiu publicznym.
"Zabili ich na różne sposoby. Są wszystkie dowody na to, jak ich torturowali."