Religijnych podziałów i ich skutków w historii Wołynia było ponad miarę. Wiekami ścierał się tu z prawosławiem katolicyzm. W miastach rósł w siłę judaizm. Dziś to wszystko jest wspomnieniem przeszłości...
Wojenna pożoga i powojenne przesiedlenia sprawiły, że Żydów już nie ma, a katolików zostało bardzo niewielu. W miastach działają odnowione kościoły, ale wiernych w nich garstka. Na wsi rzadko się zdarza spotkać księdza. No chyba że pojedzie się do przygranicznego Zamłynia (Zamłynnie).
W odległości pięćdziesięciu kilometrów od Szacka i dwudziestu pięciu od przejścia w Jahodynie znajduje się ośrodek Caritasu diecezji łuckiej. Prowadzi go ksiądz Jan Buras, polski prezbiter i misjonarz, który pracuje na Ukrainie od blisko trzydziestu lat. Na Wołyniu pozostał z wyboru, po zakończeniu misji kanclerza kurii diecezjalnej w Łucku. Zna osobiście przedstawicieli wszystkich wołyńskich Kościołów. Uważnie obserwuje tutejsze życie religijne i polityczne.
Czasem pytają mnie w kijowskim patriarchacie, jaki mam stosunek do moskiewskiego. Mówię, że normalny, bo z przedstawicielami różnych wyznań spotykamy się często przy okazji różnych świąt. „A do kijowskiego?” – zapytali mnie kiedyś w moskiewskim. Też normalny. „Ale przecież oni nie są kanoniczni!” „No tak – odpowiedziałem – ale wy też kiedyś nie byliście”. Oni uważali wtedy, że jak Kijów dostanie autokefalię, to nastąpi koniec świata – opowiada o narastaniu napięcia wewnątrz prawosławia katolicki misjonarz. – Koniec świata nie nastąpił, natomiast proces przechodzenia cerkwi pod Patriarchat Kijowski będzie na Wołyniu złożony. Choć nieunikniony – podkreśla.
Główny gmach zamłyńskiego ośrodka znajduje się w miejscu dawnego budynku polskiej rodziny Stasiuków, gdzie po II wojnie NKWD wybudowało siedzibę jednostki Straży Granicznej. Potem, do 1998 roku, było w nim sanatorium. Jeszcze później niszczał, a od 2002 roku jest własnością Caritasu. Wysiłkiem księdza Jana przeprowadzono tu duże prace remontowe i budowlane. W dwupiętrowym domu może dzisiaj przenocować ponad pięćdziesiąt osób. Ośrodek działa aktywnie, przyjmuje dorosłych i dzieci. A jego gospodarz jest też proboszczem parafii w Lubomlu i głównie tam odprawia msze.
– Jesteśmy dosłownie na pograniczu – mówi. – W prostej linii do granicy z Polską na Bugu są raptem cztery kilometry. Od 2010 roku w każde wakacje odbywają się tutaj letnie szkoły języka polskiego i inne międzynarodowe imprezy. Przyjeżdżają ludzie z różnych Kościołów chrześcijańskich: prawosławni, grekokatolicy, rzymscy katolicy. Są też protestanci. Potrafimy być razem ponad wszystkimi podziałami. We wsi katolikiem jestem tylko ja – kontynuuje – i jeszcze polsko-ukraińskie małżeństwo. W zdecydowanej większości gośćmi ośrodka są prawosławni, ale na jednym z turnusów zajęcia ze śpiewu liturgicznego prowadziła protestantka, która uczy muzyki w szkole.
W odróżnieniu od dawnych religii dominujących protestantyzm zdobywa na Wołyniu coraz większą popularność. Jadąc przez nadbużańskie pogranicze, mija się kolejne małe, podobne do siebie wioski. Między drewnianymi chałupkami wyrastają domy modlitwy. Nowe świątynie baptystów, zielonoświątkowców, adwentystów, świadków Jehowy rosną jak grzyby po deszczu.
W okolicach Lubomla z furtki przy jednej z nich wychodzi kobieta w podeszłym wieku, w chuście, sukience z półdługimi rękawami, w półbutach.
– Czyj to budynek? – pytam.
– Nasz, zielonoświątkowców.
– A dużo was tu?
– Teraz mało, tylko osiem osób. Było więcej, ale część powyjeżdżała do pracy. Wcześniej jeździliśmy na spotkania do Lubomla, aż pastor znalazł pieniądze na ten dom.
– A pani stąd?
– Tak, jestem tutejsza.
– Od dawna we wspólnocie?
– Od kiedy się pojawiła. Będzie już dziesięć lat.
Wewnątrz budynku tylko jedna mała sala, dwadzieścia kilka metrów kwadratowych. Dwa stoły z książkami, kilka ławek, kwiaty doniczkowe, parę zabawek dla dzieci. Na tablicy górski krajobraz, na nim cytat z psalmu: „Bo oczy Pana są nad sprawiedliwymi, a Jego uszy dla ich prośby. Ale oblicze Pana przeciwko czyniącym złe rzeczy! (1 Piotr 3:12)”.
– Miałam trudny okres w życiu, problemy rodzinne – mówi kobieta. – Rozchorowałam się, traciłam mowę. Co trzecie słowo byłam w stanie wymówić. Wozili mnie po szpitalach, nic nie pomagało. Chodziłam do cerkwi, ale cerkiewny obrządek to tylko ikony, przedmioty i modły w niezrozumiałym języku. Biblii tam nie uczą. Prawosławni nie znają Biblii. Tutaj spotykamy się przede wszystkim po to, żeby czytać Pismo. Poznałam dzięki temu, czym jest pokora, miłość bliźniego. Odzyskałam spokój. To wcale nie jest trudne. Wystarczy tylko czytać uważnie i rozumieć to, co nam przekazał Bóg. Wtedy nie trzeba się niczego wyrzekać ani obawiać. Wyzdrowiałam. Normalnie żyję. Pokora to najlepsze lekarstwo.
Domów modlitwy na Wołyniu wciąż przybywa. – Adwentyści, charyzmatycy, świadkowie Jehowy, baptyści – wylicza moja rozmówczyni. – Niestety już zaczęły się rozłamy. Ludzie zawsze się dzielą. Każdy ma własny rozum i myśli po swojemu. Niepotrzebne to, ale tak się dzieje.
– A cerkiew tu u was to do jakiego należy patriarchatu?
– Nasza? Do moskiewskiego.
– A wiadomo, jak tutejsi ludzie przyjmują zmiany w związku z autokefalią? Nie boją się podziałów?
– Podziałów? – Zdziwienie. – Nie wiedziałam, że prawosławni się dzielą. Nie interesuję się tym, co się dzieje w Cerkwi. Od dawna się tym nie martwię.
Szczęśliwi na Ukrainie ci, którzy nie żyją polityką, bo właśnie nią są również podziały wewnątrz prawosławia. A przecież wszyscy wierzą, że „oczy Pana nad sprawiedliwymi, a Jego uszy dla ich prośby”…
*
Powyższy tekst pochodzi z książki Natalii Bryżko-Zapór "Pogranicze wszystkiego. Podróże po Wyłyniu". Wydawnictwo: Czarne.
Rosną m.in ograniczenia w zakresie deklaracji chrześcijańskiego światopoglądu w życiu publicznym.
Boże Narodzenie jest również okazją do ponownego uświadomienia sobie „cudu ludzkiej wolności”.