Często tak właśnie się czuję… kiedy wszyscy wokoło oczekują ode mnie bycia stale w najlepszej duchowej kondycji, ja czuję się jakiś kulawy duchowo, bo – o, zgrozo! – na to, na co duszpasterz powinien mieć najwięcej czasu – o, ironio! – pozostaje go tak bardzo mało. To w żadnym wypadku nie sprzyja komfortowi bycia duszpasterzem.
Pomiędzy administrowaniem parafią, prowadzeniem lekcji religii i różnego rodzaju spotkań parafialnych, pogrzebów i ślubów tak niewiele czasu pozostaje na duchowy rozwój, na poprawianie własnej relacji z Bogiem. Jeśli już ten czas gdzieś się znajdzie, to nieraz zmęczenie daje o sobie znać i modlitwa zamiast „amen”, kończy się snem.
Czasami „kradnę” ten niezbędny dla mojej duchowej higieny czas rodzinie, bo przecież żona, która świadomie wstąpiła w związek małżeński z księdzem, powinna to zrozumieć. Z dziećmi jest już o wiele gorzej, one nie przychodzą do pastorskiej rodziny świadomie i „z wyboru”. Rozdarty zatem pomiędzy Bogiem a rodziną tkwię w swoistej niepełnosprawności, która z jednej strony mnie męczy, ale z drugiej wydaje mi się, choć może to przewrotnie zabrzmi, Bożym błogosławieństwem.
Powszechnie wiadomo, że wszystko, co nie jest takie, jakie chcielibyśmy, aby było, męczy nas i ciągle pytamy: „Jak sobie z tym poradzić?”. To pytanie sam sobie zadaję i próbuję znaleźć na nie zadowalającą odpowiedź, otrzymać albo odkryć jakiś złoty środek. Poszukiwanie, które długi czas nie przynosi efektów, męczy, ale jednocześnie pozwala odkrywać wiele nieodkrytych dotąd pokładów, którymi są dary, ale także potrzeby bliskich mi osób. To odkrywanie sfer życia, w których jest miejsce na cząstkę mnie samego, jest owym błogosławieństwem. Piszę o sobie, ale myślę, że nie jestem odosobniony w tym myśleniu i poszukiwaniu.
W oczach parafian duchowni często są postrzegani jako ci, którzy nie powinni mieć problemów i pytań natury duchowej, ale raczej są swego rodzaju supermenami, gotowymi w każdej chwili przyjść z pomocą i radą. Być może jest w tym też moja wina, bo poczucie duszpasterskiego obowiązku nie pozwala mi powiedzieć „nie wiem”, „nie potrafię”. To, w moim mniemaniu, nie byłoby dobrze widziane. Taka postawa powoduje, że sam wpadam we własne sidła. Udając, że nie znam takich słów, jak „nie wiem” czy „nie potrafię”, sam siebie kreuję na supermena, który jest jednak wewnętrznie pogmatwany i często nie potrafi sprostać własnym problemom, w szczególności tym duchowym. Trudno jest się do tego przyznać.
Rosną m.in ograniczenia w zakresie deklaracji chrześcijańskiego światopoglądu w życiu publicznym.
"Zabili ich na różne sposoby. Są wszystkie dowody na to, jak ich torturowali."