Często tak właśnie się czuję… kiedy wszyscy wokoło oczekują ode mnie bycia stale w najlepszej duchowej kondycji, ja czuję się jakiś kulawy duchowo, bo – o, zgrozo! – na to, na co duszpasterz powinien mieć najwięcej czasu – o, ironio! – pozostaje go tak bardzo mało. To w żadnym wypadku nie sprzyja komfortowi bycia duszpasterzem.
Jezus, wędrując po Galilei, uzdrawiał wielu niepełnosprawnych, których niepełnosprawność wywołana była długotrwałą chorobą. Za każdym razem, kiedy przywracał komuś wzrok, słuch czy zdolność poruszania się, podkreślał, że stało się to ze względu na wiarę chorego, na jego głębokie zaufanie w to, że Jezus ma moc uzdrawiania. Nawet sam Jezus mówił, że to nie zdrowi potrzebują lekarza, ale ci, którzy są chorzy i niepełnosprawni, i że nie przyszedł wzywać do upamiętania sprawiedliwych, lecz grzeszników (Ewangelia Marka 2,17). I tu kolejny cios w plecy. Skoro mam poczucie duchowej niepełnosprawności, a jednocześnie stoję w służbie Kościoła Jezusa Chrystusa, to odczuwam pewien dysonans pomiędzy tym, kim jestem, a tym, jaki powinienem w tym „byciu” być. Każdy, także duchowny, musi sobie uświadomić swoją słabość wobec grzechu. Toga czy alba nie chroni mnie przed słabościami i atakami szatana. Strój duchownego nie zastąpi zbroi Bożej, o której pisze apostoł Paweł w Liście do Efezjan 6,10–20: „Przywdziejcie całą zbroję Bożą […]. Stójcie tedy, opasawszy biodra swoje prawdą, przywdziawszy pancerz sprawiedliwości i obuwszy nogi, by być gotowymi do zwiastowania ewangelii pokoju, a przede wszystkim weźcie tarczę wiary, którą będziecie mogli zgasić wszystkie ogniste pociski złego; weźcie też przyłbicę zbawienia i miecz Ducha, którym jest Słowo Boże”.
Te słowa skierowane są do każdego, bez względu na urząd, sprawowane funkcje, stan majątkowy czy prezentowaną formę pobożności. Jako duchowny mogę być wiarygodny tylko wtedy, gdy sam uważać się będę za równego tym, do których zostałem posłany, jeśli dopuszczę najpierw do siebie samego myśl, że także mam prawo do słabości i zmęczenia, że mogę miewać chwile, kiedy nie będę w stanie sklecić nawet kilku słów modlitwy.
Uczniowie Jezusa też miewali takie chwile słabości, zachwiania i niepewności. Dlaczego więc odmawiam sobie prawa do takich chwil? Nie jestem przecież kimś, kto znajduje się w lepszej sytuacji niż apostołowie. Oni chodzili z Jezusem, słuchali Jego słów, czuli Jego bliskość i mogli bezpośrednio czerpać z Jego mądrości. Tego wszystkiego mogę im tylko pozazdrościć. Czy więc moje poczucie duchowej ułomności powinno deprecjonować moje bycie duchownym?
Mimo wszystko myślę, że nie. Nie na wszystkie moje pytania i wątpliwości jestem sobie w stanie odpowiedzieć, ale zdecydowanie mam świadomość tego, że Bóg nie przekreśla mnie jako swojego sługę ze względu na moją niedoskonałość. Świadomość tego, że Pan pójdzie przede mną i będzie ze mną, nie zawiedzie i nie opuści mnie, abym się nie bał i nie trwożył (zob. 5. Księga Mojżeszowa 31,8), jak zapewniał Mojżesz Jozuego, kiedy przekazywał mu przewodnictwo nad Izraelem; jest wsparciem dla mnie w chwilach, w których czuję się duchowo wybrakowany i niekompetentny wobec spraw i problemów, z którymi przychodzi mi się zmierzać na mojej drodze.
Rosną m.in ograniczenia w zakresie deklaracji chrześcijańskiego światopoglądu w życiu publicznym.
Boże Narodzenie jest również okazją do ponownego uświadomienia sobie „cudu ludzkiej wolności”.