Gdy się już nie wierzy...

...że życie z Bogiem to nie psychokastracja.

Ksiądz Bashobora gromadzący na warszawskim stadionie i trzydzieści tysięcy osób mógłby za nim teczkę nosić. Świętemu Janowi Kronsztadzkiemu – w czasach gdy nie było jeszcze możliwości tworzenia „wydarzeń” na Facebooku i ogłaszania się w rozgłośniach diecezjalnych – udawało się bez trudu zebrać wokół siebie i sześćdziesiąt, i sto tysięcy ludzi. Każda jego podróż z rodzinnego Petersburga (a precyzyjniej – pobliskiego Kronsztadu, portu wojennego i nadmorskiej twierdzy) przebiegała tak samo: dzikie tłumy na stacjach, przez które przejeżdżał pociąg, na miejscu jeszcze bardziej nieprzebrane rzesze ludzi. Jechali czasem wiele dni, by tylko spojrzeć na ojca Jana i uzyskać jego błogosławieństwo. Odprawiane przezeń msze mogły trwać od piątej rano do trzeciej po południu, bo rozdawanie komunii przeciągało się w nieskończoność. W jego „macierzystym” kronsztadzkim soborze Świętego Andrzeja mogącym pomieścić maksymalnie dwa tysiące ludzi mieściło się dziesięć tysięcy, dochodziło więc tu nie tylko do przypadków poturbowania ojca Jana, ale i do zadeptania uczestników liturgii na śmierć.

Kronsztad na przełomie XIX i XX wieku zamienił się w jeden wielki biznes kręcący się wokół ojca Jana. Sprzedawcy miejsc noclegowych rywalizowali o klienta niczym w Jastarni czy Zakopanem tuż przed wakacjami, do reklamowych komunikatów dołączając zapewnienia, że tu a tu święty kapłan bywa raz na miesiąc albo zerknie na inny dom raz na tydzień. Rozprowadzano związane z nim gadżety. Liczne grono jego współpracowników – autoryzowanych bądź samozwańczych – budowało prywatne fortunki na dojeniu kasy, do której z całej Rosji spływały tysięczne ofiary na poparcie próśb o modlitwę ojca Jana.

Co na to wszystko on sam? Ani nie ganił, ani nie chwalił, w ogóle zdawał się mieć to wszystko w nosie. Czytając o nim od paru lat wszystko, co wpadnie mi w ręce, mam wrażenie, że świadomie nie przeszedł na poziom kierowania powstałym spontanicznie religijnym holdingiem, pozostał na poziomie zarządzania tym, nad czym miał kontrolę: swoim życiem. Po prostu: robił swoje. Gdy miał dwadzieścia parę lat, codziennie jeszcze przed świtem szedł do cerkwi, by odprawić mszę, na którą czasem oprócz niego stawiała się jedna „babuszka”. Pół wieku później – robił dokładnie to samo. Mimo że wtedy poranna podróż do kościoła stawała się nie lada wyzwaniem, skoro już od północy pod domem księdza ustawiały się liczące setki osób kolejki fanów, biedaków, ciekawskich, reporterów.

Kim był? Iwan Ilijicz Sergijew to prosty chłopak, pochodził z biednej wsi w archangielskiej guberni na rosyjskiej północy, wcześnie osierocony przez ojca, a więc musiał imać się różnych dodatkowych zajęć, by utrzymać rodzinę. Potem przeciętny seminarzysta – zabawne są jego prace z tamtego okresu, w których przekonywał z pewnością, że aniołów w niebie jest „dziewięćdziesiąt dziewięć septylionów”. Raczej pragmatyk karierowicz, bo trudno zakładać, że ożenił się z córką odchodzącego właśnie na emeryturę proboszcza kronsztadzkiej cerkwi Świętego Andrzeja z czystej romantycznej miłości; potrzebował miejsca pracy, a w zamian za wejście do rodziny i zobowiązanie opieki nad nią dostawał sensowną posadę. Jakim cudem za parędziesiąt lat nazywany będzie „proboszczem całej Rosji” i stanie się gwiazdą absolutnie pierwszej wielkości, Robertem Lewandowskim, Robertem de Niro tamtejszego Kościoła?

Sprawa jest prosta. Ojca Jana przemieniła msza. Swoista eucharystyczna obsesja, której pozostał wierny przez całe swoje życie. Mszę odprawiał codziennie, żeby nie wiem co, przez pięćdziesiąt trzy lata kapłaństwa. Ile by to trwało. Odprawiał, mimo że jego koledzy po fachu (którzy odprawiali liturgię tylko w święta) szydzili z niego i zarzucali, że sadzi się na jakąś wyjątkowość, że zgrywa świętego.

Codzienne odprawianie mszy to nie była dla „białego” (czyli nie zakonnego, „czarnego”) księdza sprawa prosta organizacyjnie. Ot, choćby z takiego powodu, że we wschodnim obrządku kapłani mają rodziny, a tu zgodnie z obyczajem, w przeddzień celebrowania Eucharystii powinni powstrzymać się od małżeńskiego pożycia. A więc jeśli ktoś chciałby odprawiać codziennie – musiałby z owego pożycia zrezygnować w ogóle i żyć (pod tym względem) jak mnich. Jan Kronsztadzki właśnie tak zrobił. Kłopot w tym, że o swoim planie poinformował małżonkę już po tym, jak związała się z nim nierozerwalnym węzłem, a nie przed. I dlatego pisząc o Janie, za każdym razem wspominać trzeba także o tej, bez której cierpliwości, wyrozumiałości i miłości nie byłoby jednego z największych rosyjskich świętych – o jego małżonce, matuszce Elżbiecie. Z mężem gwałtownikiem pod względem charakteru dobrała się idealnie, miała dar ściągania świętego balonu z napisem „Jan Kronsztadzki” na ziemię. Gdy trzeba było, potrafiła wspaniale zrobić mężulkowi „jesień średniowiecza”: podrobić klucze do biurka, zwyzywać od najgorszych, a nawet próbować spoliczkować, na co Jan wychodzi z domu i idzie się przejść, a mści się na niej później w dzienniku, notując w środku nocy, że żona najwyraźniej „otumaniona przyziemnymi marnościami i radościami, roztyła się, potłuściała i zapomniała o Bogu”.

Codzienna msza rok po roku, dekada po dekadzie, nie robi wcale z automatu z człowieka anioła, ale pomaga człowiekowi stać się najlepszą możliwą wersją siebie. Ten – napędzany Eucharystią – proces przepoczwarzania się prowincjonalnego księdza w lwa rosyjskiej Cerkwi wspaniale uchwycił zupełnie świecki rosyjski pisarz i eseista Pawieł Basiński w wydanej niedawno w Polsce znakomitej książce "Lew kontra Święty. Historia pewnej wrogości" (to w zasadzie podwójna biografia: Jana z Kronsztadu i Lwa Tołstoja, którzy toczyli ze sobą wówczas ostre spory). „Nazywali go »batiuszką porannym«, »batiuszką paschalnym«, bo zawsze był w radosnym nastroju, a odprawiając liturgię, żwawo się uwijał, co jest typowe tylko podczas nabożeństw paschalnych. Uważniejsi obserwatorzy odnotowywali, że ojciec Jan żył w jakimś niesamowicie przyspieszonym tempie, jakby się bał, że z czymś nie zdąży albo gdzieś się spóźni. Budziło to mieszane uczucia u tych, którzy go pierwszy raz widzieli. Niekiedy wywoływało irytację. Nie sposób było skupić uwagi na jego postaci, a liczne fotografie, sprzedawane w całej Rosji, według jednomyślnego świadectwa tych, którzy znali duchownego, nie oddawały jego osobowości. Zdjęcia były upozowane, jego rzeczywisty wygląd natomiast wciąż się zmieniał. Opisanie fizjonomii ojca Jana na podstawie ustnych przekazów to zdanie prawie niemożliwe. Jeśli nie liczyć oczu, nie miał jednej cechy charakterystycznej. Średniego wzrostu, wątłej postury. Rzadkie włosy splecione z tyłu głowy w warkoczyk. To właściwie wszystko. Szare, »północne« oczy, na które wszyscy zwracali uwagę, wydawały się natomiast różne, zależnie od tego, kto w nie patrzył. Czciciele ojca Jana widzieli niebiańskie, promieniste spojrzenie, pełne bezgranicznej dobroci, a niedowiarkowie stwierdzali, że jego oczy są »stalowe«, »ołowiane«. (…) Spojrzenie ojca Jana zależało widocznie od tego, na kogo patrzył i kto patrzył na niego. Można nawet przypuścić, że patrzący widział w nich odbicie własnych wyobrażeń, nadziei i wahań. (…) To nie był człowiek, tylko kometa!”

Zbiory wspomnień o ojcu Janie powtarzają ten sam refren: każdą z tysięcy odprawionych przez siebie mszy odprawiał tak, jakby od tego zależało całe jego życie. Nie recytował formuł wspominających wydarzenia z życia Jezusa: on tam był. Gdy modlił się za kogoś – naprawdę wtedy z Bogiem o tym kimś rozmawiał, spierał się o niego, prosił, a czasem nawet wspierał się delikatnym szantażem. Nie było dla niego nic ważniejszego niż człowiek. Dlaczego? Znów wracamy do Eucharystii. Przecież ona najwyraźniej pokazuje, że Kościół to nie żaden budynek, to żywe Ciało Chrystusa. A jeśli ciało ma żyć, po prostu nie do pomyślenia jest, by któryś z jego członków gnił z biedy albo obumierał z głodu, w przeciwnym razie wda się gangrena, która zabije nas wszystkich. Ojciec Jan rozmawiał więc z każdym, komu udało się do niego dopchać. Spowiadał do oporu (ze względu na tłum prowadził nawet spowiedzi publiczne, gdy ludzie głośno wykrzykiwali swoje najgorsze grzechy), komunii udzielał do ostatniego chętnego, by nikogo w tym Domu nie zabrakło. A później szedł robić to samo: przyszywać odcięte kończyny Chrystusowego Ciała w przytułkach, w domach chorych, na ulicach.

Nieraz wędrował z Kronsztadu do Petersburga przez skutą lodem Zatokę Fińską, by pobłogosławić i pocieszyć kogoś na łożu śmierci, by komuś wręczyć jakąś jałmużnę. Założył w Kronsztadzie Dom Pracy – pomyślaną z ogromną wyobraźnią i znawstwem tematu wieloprofilową instytucję socjalną, w której coraz liczniejsi przedstawiciele napływającej do stolicy zewsząd za chlebem klasy robotniczej mogli wyjść z tarapatów. Działała tu olbrzymia charytatywna stołówka, były warsztaty rzemieślnicze (czapnicze i powroźnicze), nauka zawodu i szkoła dla dorosłych. Był dom dziecka i przedszkole, była kasa zapomogowo-pożyczkowa, biblioteka. Ojciec Jan uczył (przykładem, bo chyba nie powiedział tego wprost), że błogosławieństwo, jakie dostajesz na końcu każdej mszy, nie jest podsumowaniem, kropką. Jest dwukropkiem, przecinkiem, po którym masz zacząć wyliczać wszystkie te rzeczy, jakie udało ci się zmienić w świecie w czasie między mszami. Masz ze swojego życia między mszami też zrobić mszę, tak by całe twoje życie dwadzieścia cztery godziny na dobę, ze snem włącznie, było Eucharystią.

 Jan Kronsztadzki nie był jednak wyłącznie Matką Teresą czy świętą Teresą w ekstazie dłuta Berniniego. Bywał też – z mojej perspektywy: niestety – Rafałem Ziemkiewiczem i Wojciechem Cejrowskim – i nie chodzi tu, rzecz jasna, o same poglądy, ale o styl uczestnictwa w publicznej debacie. Ojciec Jan w swoim pędzie przez życie był jak wyrzutnia, która nie może przestać strzelać, więc ciska to, co akurat ma pod ręką: naprzemiennie brylanty i kamienie. Jego fani i wyznawcy (którzy założyli później nawet minisektę „joannistów”) wylali morze atramentu, próbując tłumaczyć jego wybory i zaangażowania polityczne. Ojciec Jan był bowiem zaprzysięgłym monarchistą, śmiertelnym wrogiem lewicowych intelektualistów (a niekiedy – intelektualistów w ogóle; heretyzującego wtedy Lwa Tołstoja oficjalnie wyzwał od szatanów, „trupów cuchnących” i życzył mu śmierci), pod koniec życia zapisał do się do skrajnie nacjonalistycznej Czarnej Sotni. Ale po co się wysilać? On po prostu tak myślał – że tylko car jedynowładca może uratować kraj przed kataklizmem, który Jan przeczuwał; taki był. Po co te wszystkie go z tego, że – gdy już stał się gwiazdą – nosił się jak Grzegorz Krychowiak, nie stroniąc od darowywanych mu drogich futer, cylindrów czy złotej (całe szczęście, że religijnej) biżuterii? Jasne, nosił to, co mu darowano, i się z tego cieszył. Nosił, ale równie dobrze mógł nie nosić. Michał Mieńszykow tak o tym pisał: „Drogie stroje kłuły niektórych w oczy – co to za święty, nie w łachmanach? Ale być może więcej w tym było pokory niż pychy. Pamiętacie, co powiedział Sokrates do cynika Antystenesa? »Twoja duma przeziera z dziur płaszcza«. Ojciec Jan tak jak Chrystus jadł i pił z grzesznikami, może i z rozpustnikami, jadał niekiedy wykwintne potrawy. Ten syn diaczka, dorastający w skrajnej nędzy, pił drogie wina, ale jak sam na przykład widziałem, ledwo to wszystko tykał. Kiść winogron, łyk wina – nie więcej. W domu prawie nie bywał, za moich czasów wyposażenie jego mieszkania było bardzo skromne. A w końcu czy te głupstwa świadczą o człowieku?”.

Szkoda czytać głupoty wypisywane przez ojca Jana i jego ideowych ziomów o Żydach, lewakach, Polakach – nie przepadano za nami wtedy w Rosji, bo nie dość że popadliśmy w zachodnią herezję, to dodatkowo nie okazywaliśmy wdzięczności caratowi za to, że raczył nas okupować. Dużo chętniej sięgam więc choćby po jego duchowe dzienniki, wydane również w Polsce "Moje życie z Chrystusem". Tu naprawdę nie można wprost odkleić się od przenikliwości, głębi, mądrości człowieka, który z precyzją i spokojem tłumaczy meandry życia duchowego, pokazuje, jak nie wywierać męczącej presji na Boga i siebie, kiedy modlić się więcej, a kiedy nieco odpuścić, jak wybaczać rzeczy wydawałoby się nie do wybaczenia, jak wreszcie przestać się spieszyć. Pisał to człowiek, który wszystko to sprawdził na sobie. Sypiał po małe parę godzin dziennie, by wyrobić się z modlitwą (najbardziej lubił poza cerkwią modlić się na spacerach, pod gołym niebem, bo w domu miał rejwach) i „obsłużeniem” wszystkich, którzy ściągali do niego, słysząc pocztą pantoflową o uzdrowieniach, proroctwach, darze rady i o tym, co się dzieje na odprawianych przezeń mszach. Tego nikt – jak pisałem wcześniej – nie potrafił nawet ubrać w słowa, gdy jednak on stał przy ołtarzu, ludzie czuli, że nie słuchają transmisji z nieba, ale naprawdę są teraz w owym niebie i razem z aniołami, świętymi chwalą Boga.

Pod koniec jego życia do obsługi listów napływających do ojca Jana na kronsztadzkiej poczcie musiano otworzyć specjalne etaty. On w swoim biurze w Domu Pracy miał też specjalny zespół, który podsuwał mu gotowe drukowane odpowiedzi, a on osobiście wpisywał imiona adresatów i składał podpisy. Z pieniędzmi wciskanymi mu przy każdej okazji robił to, co powinien robić każdy mający je człowiek. Nie – nie inwestował. Zużywał. Albo rozdawał. Olga Małczenko (ojciec Jan przewidział śmierć pierwszego jej dziecka i był chrzestnym ojcem drugiego) pisze: „Pewnego razu pod moją obecność przyszły do batiuszki dwie kobiety. Po jednej widać było, że to bogata dama, druga – w prostym odzieniu. Kiedy do nich wyszedł, padły na kolana i wyciągnęły koperty. Batiuszka wziął do każdej ręki po kopercie, przez chwilę je potrzymał, po czym skrzyżował ręce i oddał kobietom, zamieniwszy je. Dama od razu zawołała: »Co ksiądz robi! Tam są trzy tysiące, to dla księdza!«. A batiuszka na to: »Jeśli dla mnie, to chyba wszystko ci jedno, co z nimi zrobię, mnie samemu przecież niczego nie potrzeba. Zobacz lepiej, co jest w tej kopercie«. A tym był list od syna drugiej kobiety, który pisał, że w pracy – był urzędnikiem państwowym – stwierdzono manko i jeśli nie dostanie trzech tysięcy rubli, pozostanie mu tylko popełnić samobójstwo. Prosił matkę o ratunek. »Sama widzisz – powiedział batiuszka, kiedy dama przeczytała list – uratowałaś człowieka! Jakże jesteś szczęśliwa!«”.

Historia kolejna, cytowana w książce Pawła Basińskiego: „Kiedyś nędznie odziana kobieta ze łzami w oczach prosiła go o pomoc. Batiuszka zaraz wyjmuje z kieszeni sutanny sporą paczkę i jej podaje. Po minucie kobieta przybiegła i mówi wzburzona: – Batiuszko, ksiądz się chyba pomylił, przecież tu jest tysiąc rubli! – No i co z tego? – odpowiada ojciec Jan. – Poszczęściło ci się. Idź, podziękuj Panu Bogu”.

Podsumujmy wnioski: świętym nie jest ten człowiek, który nie ma pieniędzy, ale ten, kto mając je, nie marnuje cennego czasu na to, by je liczyć. Święty to nie człowiek bez charakteru, bez poglądów politycznych, odcięty od swojej epoki, problemów rodzinnych, przyzwyczajeń i słabostek. Święty to człowiek, który – nie umiejąc czasem wyciągnąć siebie ze słabości – skutecznie wyciąga z nich innych.

Za Janem Kronsztadzkim jeszcze za jego życia szła czarna legenda. Przedstawiciele tak zwanych kół postępowych – świeckich i cerkiewnych – widzieli w nim ucieleśnienie opium dla ludu, traktowali jak cielę z dwoma głowami, krzywili się niczym niektórzy współcześni wysublimowani profesorzy na widok przejawów religijnej popkultury. Swoje dołożyli później zwalczający wszelką religijność bolszewicy. Bardzo jestem ciekaw, co myśleli o nim moi pradziadkowie, którzy żyli wówczas w Petersburgu i na pewno o nim słyszeli. Jako katolicy, z licznej wówczas polskiej kolonii w stolicy imperium, byli dla niego przedstawicielami wrogiego narodu, ale zaryzykuję tezę, że z Janem Kronsztadzkim mogło być tak jak z wieloma innymi świętymi (choćby takimi jak nasz Maksymilian Kolbe): wypisywali o innowiercach czy innomyślcach niestworzone rzeczy, ale gdy trzeba było zdać test z człowieczeństwa w życiu, zdawali go bez pudła. W 1894 roku ojciec Jan był na Krymie, gdzie wezwano go, by uzdrowił umierającego cara Aleksandra III. Cara nie uzdrowił. Jak sugeruje Basiński – dlatego, że ów traktował go tak jak establishment: z rezerwą, z jaką Krzysztof Penderecki spoglądałby pewnie na zespół Boys. Uzdrowił jednak kogo innego – muzułmanina, sparaliżowanego Tatara, którego zrozpaczona żona kazała przynieść na noszach do siedziby „mułły Jana”. „Ojciec Jan kazał ją przepuścić. Zapytał, czy wierzy w Boga. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, oświadczył niespodziewanie: »Będziemy się razem modlić, ty po swojemu, ja po swojemu«. Po modlitwie pobłogosławił i przeżegnał Tatarkę. Kiedy wyszli z domu, mąż kobiety szedł im już naprzeciw”.

Zaprawdę, o całe niebo wolę Jana wygadującego czasem bzdury, ale w realu nigdy nie odtrącającego człowieka, który choruje, płacze, ma długi – od tych, którzy gęby mają pełne politycznej poprawności, ale nigdy nie obetrą łzy, nie wysłuchają cierpliwie, nie otworzą portfela. Zawsze w białych rękawiczkach, pełni papierowej mądrości, w życiu – umiejący zaoferować wyłącznie dokonanie eutanazji nadziei.

*

Powyższy tekst jest fragmentem książki "Święci pierwszego kontaktu". Autor: Szymon Hołownia. Wyd. Znak, 2017 r. 

«« | « | 1 | » | »»

Reklama